Dziwnie czuję się, gdy po
przeczytaniu książki któregoś z poczytnych i cieszących się uznaniem pisarzy
mam odczucia zgoła inne od ich wielbicieli. Miałam już tak po
lekturze dwóch książek Murakamiego i jednej Deavera (mam tu na myśli powieść pt.
Mag). Do tego dość skromnego grona
dołącza dziś kolejny autor, który posiada rzeszę fanów na świecie, ale mnie nie
porwał i nie powalił na kolana tekstami, które dane mi było czytać. Chodzi tu o
Grahama Mastertona. Już ładnych parę lat temu miałam okazję czytać jego Głód. Choć motyw przewodni książki był,
według mnie, bardzo dobry, to nie uważam, by autor w pełni i należycie go
wykorzystał – czułam pewien niedosyt. W ostatnich dniach znów przyszło mi
spotkać się z pisarstwem tego pana i znów nie czuję się usatysfakcjonowana, ale
najpierw słów kilka o fabule rzeczonej książki.
Głównym bohaterem powieści Mastertona
pt. Rook jest Jim Rook – nauczyciel
języka angielskiego, pod którego pieczą znajdują się uczniowie szkoły
specjalnej. Jest to młodzież niełatwa we współżyciu, często po burzliwych przejściach
(które nierzadko wciąż im towarzyszą) i wymagająca nieco większej uwagi w toku
nauczania niż reszta ich rówieśników. Pewnego dnia jeden z uczniów tytułowego
bohatera zostaje zamordowany. Jako sprawcę wskazuje się nadpobudliwego i
podejrzanie zachowującego się chłopaka z tej samej klasy co ofiara. Jednak pan
Rook, znając całkiem nieźle podejrzanego, ma poważne wątpliwości, czy to właśnie
on jest sprawcą bestialskiego czynu. Samo rozwiązanie zagadki tego tragicznego
w skutkach zajścia jest dużo bardziej zaskakujące niż mogłoby się wydawać i
sięga tej materii, do której nikt nigdy nie chciałby się zbliżać…
Mroczna odmiana magii, voodoo,
zło – to część tego, z czym przyjdzie się zmierzyć nie tylko głównemu
bohaterowi, ale także każdemu czytelnikowi nowej książki Mastertona. I przyznam
szczerze, że wątek nadprzyrodzony jest zdecydowanie najmocniejszą stroną tego
tytułu. Opisany jest ciekawie, a sceny fantastyczne naprawdę potrafią
przyprawić o ciarki na plecach.
Jednakże to jest stanowczo za
mało, by uznać tę książkę za choćby dobrą. Powieść jest zdecydowanie zbyt
prosta, zbyt banalna i przewidywalna. Pan Rook jest zbyt słodkim bohaterem jak
na postać, która ma zmierzyć się z ciemnymi mocami. Uczniowie zadziwiająco
szybko pojmują, z czym ich nauczyciel się zmaga i jeszcze szybciej dają temu
wiarę. Jim Rook – to taki superman od walki z istotami nadprzyrodzonymi, który
bardziej bawi niż wzbudza podziw czy respekt.
Rook – to powieść, która zdaje się być skierowana raczej do młodego
czytelnika i to takiego, który nie wymaga zbyt wiele od tego typu opowieści.
Wbrew pozorom nie jest to opowieść mroczna, która straszy. Rook – to powieść niezobowiązująca i – o dziwo – relaksująca, która
na letni czas jest jak znalazł.
Graham Masterton po raz drugi
mnie nie zachwycił, ale nie poddaję się i nie zamierzam tak łatwo odpuścić.
Może kolejne moje spotkanie z jego twórczością pokaże mi, w czym konkretnie
lubują się jego fani z całego świata. Który z jego tytułów możecie mi polecić?
Ocena: 3/6
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Replika.
Wyzwania: "Wyzwanie kryminalne". **************************************************** Kochani, ogłoszenie kuferkowych zwycięzców z lipca może (ale nie musi) pojawić się z opóźnieniem. Uzbrójcie się w cierpliwość. :)
Morza szum, ptaków śpiew… Drinki
z parasolkami, plaże z prażącym piaskiem… Nie, nie chodzi o wakacje pod palmami
ani moje, ani autora książki, która ostatnio umilała mi czas i zabrała w daleką
podróż – on na takie się nie pisze. Zamiast tego lubi wyzwania, przygody, zakątki
niecodzienne albo surowe, często nieprzyjazne człowiekowi. Dlatego nie zdziwiło
mnie, że miejsce, które stało się dla niego drugim (albo może lepiej – kolejnym)
domem, znajduje się na prerii, gdzie hula wiatr, piach i pył wdzierają się w
każde zakamarki, a ludzie mówią możliwie szybko i krótko, by niepożądane
drobinki nie wdarły się do ich ust przy mocniejszym podmuchu. Tam, gdzie
otoczenie najczęściej przybiera kolory szarości, czerwieni i wszędobylskiej
rdzy.
Rzecz dzieje się współcześnie, w Arizonie, tuż przy granicy z
Meksykiem. Dziki Zachód dawno przestał być dziki, ale mieszkańcy prerii wciąż o
tym zapominają. Preria jest trochę dzika, trochę niepiśmienna. Nie jest
zacofana! Po prostu poszła w inną stronę niż nasza cywilizacja. Posłuchajcie…[1]
Oj, jest o czym słuchać, gdy
historie wychodzą z ust (tu: spod pióra) Wojciecha Cejrowskiego. Chyba każdy,
kto choć raz obejrzał któryś z odcinków jego programów podróżniczych w
telewizji lub przeczytał choć jedną z jego książek o tej samej tematyce, wie,
że jest to niekwestionowany mistrz gawędziarstwa. Gawędziarstwa z polotem,
podszytego humorem, nieraz ironią, z ogromną dawką wiedzy i inteligencji. Tego
wszystkiego nie mogło zabraknąć również w najnowszej jego pozycji pt. Wyspa na prerii.
Jak to się stało, że tym razem autor
wylądował w Arizonie? – zapytacie. A tego Wam nie zdradzę. W ogóle postanowiłam
tym razem zdradzić jak najmniej z treści książki, bo i po co, skoro Wojciech
Cejrowski zrobi to ode mnie po stokroć lepiej? Powiem Wam jedynie, że to
książka pisana stylem jakże typowym dla tego znanego i cenionego podróżnika.
Nie jest to żaden przewodnik ze zbiorem miejsc, które należy koniecznie
zobaczyć, będąc w Arizonie. Książka opowiada raczej o tym, jak wygląda życie codzienne
w tym dość surowym dla gringo miejscu, w którym każdy dzień przynosi
niespodzianki i gdzie nikt nie uprzedzi nas o tym, co może nas tu spotkać, nikt
nam nic nie doradzi – dla mieszkańców Arizony wszystko jest normą, z którą są
tak oswojeni, że ciężko im choćby pomyśleć o tym, że ktoś może czegoś nie
wiedzieć. Postanowiłeś wreszcie wysprzątać porządnie swój drewniany i
trzeszczący domek na prerii za pomocą wiadra z wodą i szmaty? Błąd! Wszystko
będziesz miał oblepione czerwonym pyłem – tu sprząta się wiatrem. Postanowiłeś
zrobić pranie i wywiesić je na zewnątrz do wyschnięcia? Błąd, każdy Twój ciuch
będzie w czerwonym pyle. Postanowiłeś wpaść z niezapowiedzianą wizytą do
sąsiadów? Błąd, całkiem możliwe, że ten, zgodnie z prawem, odstrzeli ci rękę
lub nogę (jeśli od razu nie zabije cię na miejscu), gdy tylko postawisz stopę
na jego posesji.
Zapytacie może, co taki
obieżyświat jak Cejrowski robi w miejscu, gdzie najbardziej pożądaną czynnością
jest nicnierobienie? Dokładnie, nie robi nic, a jak już coś robi, to tylko wtedy,
gdy musi: kiedy wysiądzie pompa od wody, kiedy silny wiatr zerwie dach z domu, kiedy
trzeba jechać po świeży zapas margarity i limonek, kiedy kończy się pakowany
lód, kiedy kornik w końcu zeżre nogi od krzesła, na którym autor siedzi co
dzień na porczu (Cejrowski tym spolszczonym słowem określa porch, czyli
konstrukcję, która jest jednocześnie i gankiem, i przyzbą tak charakterystyczną
dla tamtych rejonów świata i którą często oglądamy w filmach). Na prerii nigdy
nic się nie robi bez konieczności, bo na robienie czegoś w sposób spontaniczny
jest zwyczajnie za gorąco.
A czy taki gringo jak Cejrowski w
ogóle ma szansę dogadać się z miejscowymi? Czy może się z nimi zaprzyjaźnić?
Może, ale jest to proces długotrwały i wymaga (chyba jak wszędzie) zaznajomienia
się z obowiązującymi w stadzie zasadami (w Arizonie ludzie w istocie żyją
niczym zwierzęta w stadach). Ty musisz ich dobrze poznać i robić to tak, by
nikogo nie urazić i nie być wścibski – tak jak robią to oni. Mieszkańcy Arizony
zdają się mieć nadprzyrodzone zdolności, bo mimo że nie przebywają fizycznie
obok ciebie, to wszystko o tobie wiedzą. Wiedzą, że pompa ci wysiadła, że
pranie porwał ci wiatr i zostawił na krzakach, że w wyjątkowo wrażliwe miejsce
się poparzyłeś… Wiedzą wszystko, zaś o sobie powiedzą ci tyle, ile sami będą
chcieli i w odpowiednim według nich momencie. Jak już ten dzień nadejdzie, to
przekonasz się, ile jest barwnych życiorysów wokół. Jest facet, który zbiera od
ludzi nagromadzone nerwy oraz stres i raz na jakiś czas wybucha, robiąc przy
tym niemałą rewolucję (np. przeganiając na cztery wiatry natrętnych urzędników),
jest żona listonosza, która miała bardzo,
ale to bardzo bujną przeszłość, a teraz jest bardzo, ale to bardzo bogobojną
matką pięciu synów[2].Są też inne odważne kobiety, które po
odbyciu służby wojskowej wróciły z mniejszymi lub większymi uszczerbkami na
zdrowiu – jedna bez nogi, druga bez oka, ale z opaską w miejscu opustoszałego
oczodołu i kolejna bez oka, ale za to z solidnym zapasem sztucznych gałek,
które dobiera do stroju czy okoliczności (przy tym nie ma problemów z wymianą protezy
przy rozmówcy w barze…).
I choć pewnie teraz wydaje się
Wam, że całkiem sporo zdradziłam z tego, co serwuje lektura, to wierzcie mi, że
jest to ledwie maleńki pierwiastek z tego, co opowie Wam Cejrowski. Czy muszę
Was szczególnie zachęcać do poznania tej książki? Wydaje mi się, że nie. Czy
muszę utwierdzać Was w przekonaniu, że jest wyśmienita i żal się z nią
rozstawać? Też myślę, że nie, bo kto kojarzy autora, na pewno nie ma żadnych
wątpliwości w tym względzie. Skuszę się jednak na pochwałę w kierunku
wydawnictwa, które postarało się, by wydanie Wyspy na prerii było piękne i wysokiej jakości. Twarda oprawa,
szycie, kredowy papier, wysokiej jakości zdjęcia… Małe wielkie cudeńko, które
każdy nałogowy zbieracz książek musi mieć w swojej kolekcji.
Ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy
skusić się na tę książkę? Mam nadzieję, że nie, ale jeśli znajdzie się jeszcze
taki rodzynek, to niech je czym prędzej porzuci. Wyspa na prerii urzeka, przywiązuje do siebie, uzależnia, a na
koniec zostawia z dwoma skrajnie różnymi odczuciami. Po pierwsze, z radością,
że tak wspaniałą podróż odbyliśmy, a po drugie ze smutkiem, że trwała tak krótko…
Ocena najwyższa z możliwych: 6/6
[1] W. Cejrowski, Wyspa na prerii,
Zysk i S-ka, Poznań 2014, s. 7.
[2] Tamże, s. 99.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.
Gdybym miała powiedzieć, co najlepiej
charakteryzuje dzisiejsze czasy, to nie miałabym zbyt wielu problemów, by
wyróżnić przynajmniej jedną cechę – pęd za pieniądzem i karierą. Jesteśmy tak
zaganiani, zapracowani i tak mocno pragniemy zawodowego spełnienia, że często w
tym szaleńczym pędzie gubimy to, co w życiu najcenniejsze i zapominamy o tym,
co najbardziej się liczy. Rodzina schodzi na dalszy plan, przestajemy szanować
zdrowie, a o tym jak bardzo te wartości były dla nas ważne, dowiadujemy się w chwili,
gdy jest już za późno na ratowanie czegokolwiek, kiedy już zostajemy sami.
Rafał (lub też Marlon – jak kto
woli), główny bohater powieści Marcina Brzostowskiego pt. Pozytywnie nieobliczalni, staje w takim momencie życia, w którym
zaczyna docierać do niego, w jakiej pułapce tkwi on sam jak i jego koledzy po
fachu. Jest młodym i dobrze radzącym sobie zawodowo prawnikiem. Pracuje w
renomowanej kancelarii adwokackiej wraz ze swoim dobrym przyjacielem Robertem.
Jednak pewien dzień przynosi gruntowne zmiany w kancelarii – pracę traci Robert
a Marlon zostaje sam na placu boju z wymagającą przełożoną i chordą młodych
prawników, którzy dla kariery są w stanie zrobić wszystko, po trupach dążąc do
celu.
Głównym tematem opowieści
Brzostowskiego jest właśnie ten pęd za karierą, zawodowym poklaskiem i
pieniędzmi. Świat, w którym liczy się tylko wyścig szczurów a wartości takie
jak rodzina, miłość czy zdrowie mają mniejsze lub niemal zerowe znaczenie.
Marlon przygląda się temu wszystkiemu z bliska, widzi młodych ludzi, którzy
zatracają się w tym świecie i sam ma coraz mniej chęci, by w tym wszystkim
uczestniczyć. Przyglądając się mu jako postaci miałam wrażenie, że jest
wepchnięty w rzeczywistość, do której w ogóle nie pasuje, w której nie powinien
być. Artystyczna i wrażliwa dusza, człowiek piszący teksty piosenek, lubiący
się bawić a wciśnięty w garnitur i posadzony za jednym z biurek kancelarii.
Człowiek szczery i prawdziwy, zmuszony do obcowania z ludźmi fałszywymi, skrajnie
egoistycznymi, nastawionymi wyłącznie na zawodowy sukces.
Nieraz podczas lektury
zastanawiałam się, dlaczego Rafał został prawnikiem, dlaczego człowiek o takiej
wrażliwości wszedł w świat, w którym najbardziej liczy się pieniądz, skoro dla
niego samego kwestie finansowe aż takiego znaczenia nie mają. W związku z tymi
przemyśleniami bardzo podobało mi się zakończenie powieści i droga, którą
bohater wybrał, choć nie da się ukryć, że w prawdziwym życiu wybór Rafała jest
bardzo mało realny – choć jest to tylko moja subiektywna ocena…
Pozytywnie nieobliczalni – to opowieść, która ma czytelnikowi coś
do przekazania, ma przesłanie, które zmusza do przemyśleń. To powieść prosta w
budowie i w języku, która pozostawia po sobie pewien niedosyt. Jeden wątek
(choć, jak pisałam, zmuszający do przemyśleń) – to zdecydowanie za mało, by
tytuł ten miał zapaść w pamięć na dłużej i by zostawił po sobie trwały ślad. Troszkę
za mało się tu dzieje. Zdecydowanie lepiej w swym całokształcie wypada powieść Słodka bomba Silly tegoż samego autora,
której główną i tytułową bohaterkę pamiętam do dziś i bardzo mile ją wspominam.
Jednak nie należy zapominać o tym, że Pozytywnie
nieobliczalni – to debiut autora z 2002 roku i jak na debiut właśnie tytuł
ten wypada całkiem nieźle, dlatego warto się z nim zaznajomić w wolnej chwili.
Ocena: 3/6
Za możliwość przeczytania e-booka dziękuję Autorowi.
tytuł oryginału: No Place to Hide. Edward Snowden, the NSA, and the U.S. Surveillance State
wydawnictwo: Agora
data wydania: 16 maja 2014
ISBN: 9788326813405
liczba stron: 320
Internet – dobrodziejstwo naszych
czasów, potężne narzędzie ułatwiające nam życie. Za jego pośrednictwem zapłacimy
rachunki, zrobimy zakupy, porozmawiamy ze znajomymi, znajdziemy miłość, pochwalimy
się, gdzie spędziliśmy wakacje, wejdziemy na strony, o których odwiedzanie nikt
by nas nigdy nie podejrzewał, zupełnie anonimowo zmieszamy kogoś z błotem…
Zaraz, zaraz! Czy aby na pewno anonimowo? Otóż nie! Anonimowość i prywatność w
sieci – to największa ułuda funkcjonująca w przekonaniu wielu z nas.
Jak bardzo mylą się ci, którzy
przekonani byli o stuprocentowej intymności podczas serfowania po Internecie,
pokazały wydarzenia z zeszłego roku. Świat obiegła informacja o inwigilacji,
której na ogromną skalę dopuszcza się rząd amerykański, a źródłem tych newsów okazał
się młody, dwudziestodziewięcioletni wówczas współpracownik NSA i CSI – Edward
Snowden.
Nim cała sprawa ujrzała światło
dzienne, Snowden bardzo skrupulatnie i rzeczowo przygotował się do jej
ujawnienia. Wszystko dokładnie przemyślał, a przede wszystkim uświadomił sobie,
jak poważne konsekwencje czekają go z tego tytułu (amerykańskie władze najpewniej
posądzą go o szpiegostwo, co wg niektórych źródeł już się stało), dlatego w
porę wyjechał z kraju i tymczasowo ulokował się w jednym z hoteli w Hongkongu. Stamtąd
też zaczął nawiązywać kontakty z wybranymi dziennikarzami, w tym z Glennem
Greenwaldem. Ten dziennikarz wkrótce stał się autorem głośnej książki pt. Snowden. Nigdzie się nie ukryjesz.
Greenwald opisał w niej, jak doszło do jego spotkania ze Snowdenem, szczegółowo
omówił, co zawierały wykradzione tajne dokumenty. Nakreślił także w jednym z
rozdziałów jak wielka jest potęga mediów.
Lektura wstrząsnęła mną niczym
dobrej klasy thriller polityczny, który przeniesiony na ekran kinowy mógłby
konkurować z fikcyjnymi opowieściami o tajnych działaniach rządu, narzędziach informatycznych,
którymi dysponuje i zastosowaniu ich w praktyce. To, co dotąd zdawało nam się
być tylko dziełem fantazji twórców filmów czy książek z dreszczykiem, teraz
jest rzeczywistością. Okazuje się, że dla rządu amerykańskiego podsłuchiwanie
rozmów głów państw, ważnych person świata polityki a nawet zwykłych, szarych
obywateli, uzyskiwanie tą drogą informacji gospodarczych, dyplomatycznych czy
związanych z bezpieczeństwem – to chleb powszedni. Na zlecenie władz odpowiednie
programy komputerowe codziennie zliczają, ile Amerykanie przeprowadzili rozmów
telefonicznych (regionalnych i zagranicznych), ile wysłali e-maili, z kim
rozmawiali na chatach wideo i głosowych na Facebooku, jakie pliki wysyłali,
jakie udostępniali zdjęcia itd. Ponadto rząd amerykański jest w stanie w każdej
chwili zdalnie aktywować dowolny telefon komórkowy i posłużyć się nim jako
urządzeniem nasłuchowym, dlatego Snowden zalecał wyjątkowe środki ostrożności
podczas rozmów i nakazywał wyjmowanie baterii z telefonów oraz… umieszczanie
aparatów w zamrażalniku – miało to zdecydowanie utrudnić podsłuch.
Zaskoczył mnie sam Edward Snowden
a właściwie charakterystyka jego życia. Mogłoby się zdawać, że na tak odważny,
bohaterski (niektórzy powiedzieliby, że głupi) czyn mógłby odważyć się tylko
człowiek samotny, wyalienowany, któremu konsekwencje takiej decyzji nie
zaszkodziłyby aż nadto. Tymczasem Snowden okazuje się młodym człowiekiem,
początkowo niewykształconym (nie skończył nawet szkoły średniej), ale z
zacięciem informatycznym, który prowadzi bardzo normalne życie, tzn. ma
kochającą rodzinę, dziewczynę i obietnicę dostatku do końca swych dni, a mimo
to postanawia, ryzykując swoją wolność oraz los jego bliskich, obwieścić światu,
w posiadaniu jakich informacji się znajduje. Jednak nie to budzi w nim
największy lęk. To, co najbardziej przerażało Snowdena, to realna możliwość, że
ludzie nie przywiążą do kwestii inwigilacji szczególnej uwagi, że z góry założą,
iż ten temat ich nie dotyczy. Na szczęście tak się nie stało, a burza, która
wywiązała się wokół sensacyjnych informacji, jest obecna na ustach wielu po
dziś dzień.
I dobrze, bo naprawdę powinniśmy
przyłożyć większą wagę do kwestii prywatności w Internecie (mamy w książce kilka
rad w tym temacie). Podstawą według mnie jest umiar w tym, co decydujemy się
umieszczać w sieci i gdzie to robimy, większa uwaga wobec tego, na jakie strony
wchodzimy i co po sobie zostawiamy. Wszak fakt, że na przykład usuniemy swój
profil na Facebooku nie gwarantuje nam prywatności – co raz zostaje umieszczone
w sieci, tak naprawdę nigdy nie ginie.
Myślę, że z dużo większą dawką ostrożności
powinniśmy podchodzić do świata wirtualnego i próbować zabezpieczać się na
wszelkie możliwe sposoby, zaczynając od włączenia we własnych umysłach opcji rozwagi
i umiaru. Książka Greenwalda otwarła mi oczy, dała mocno do myślenia i na pewno
czegoś nauczyła, czego i Wam życzę po zakończeniu tej lektury, która powinna
stać się obowiązkowa dla każdego użytkownika Internetu.
Ocena: 5/6
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Agora.
Dziwię się, naprawdę dziwię się, że
dopiero w tym roku ukazała się polska książka na temat twórczości Stephena
Kinga. Może nikt nie czuł się na siłach, by podjąć się tematu? Może ktoś już na
to czaił się, ale przerósł go pokaźny dorobek pisarza? Może powody były też
zupełnie inne, jednak ważne jest to, że w końcu ktoś podjął wyzwanie. Zrobił to
nie kto inny jak jeden z fanów Króla, mianowicie Robert Ziębiński. Trzeba tu
niezwłocznie zaznaczyć, że Ziębiński nie napisał typowej biografii Stephena,
choć wątków z często niełatwego życia pisarza w książce pt. Stephen King. Sprzedawca strachu nie
brakuje, szczególnie tych, które miały znaczący wpływ na jego twórczość. Autor
pokusił się o stworzenie książki będącej swoistym niezbędnikiem dla każdego,
kto chce zaznajomić się z ekranizacjami utworów Kinga.
Carrie
Trzeba przyznać, że Ziębiński
zabrał się do rzeczy z głową, przemyślał, jak książka powinna wyglądać, by po
pierwsze, była jak najbardziej czytelna w przekazie, po drugie, nie nudziła a
po trzecie, nie wprowadzała zbędnego chaosu w opisie kolejnych ekranizacji
tytułów Kinga, których jest multum. Autor w swoim pokaźnych rozmiarów wstępie
tłumaczy nam, za co uwielbia Kinga i krok po kroku to uzasadnia. Potem
rozpoczyna dość zwięzłą, ale ciekawą podróż po tytułach Mistrza, które zostały
przeniesione na ekran kinowy lub telewizyjny. Nie mogło tu zabraknąć kilku słów
o nieśmiertelnej i jedynej w swoim rodzaju ekranizacji Carrie w reżyserii De Palmy (która tak naprawdę otworzyła pisarzowi
drzwi do kariery – nie sama książka), znienawidzonego przez samego Kinga Lśnienia Kubricka (Nicholson
zadeklarował, że już nigdy więcej nie wystąpi w adaptacji prozy Kinga i jak
dotąd słowa dotrzymuje), kultowego Cujo
czy Christine.
Lśnienie
Ziębiński przypomina jakże
szczytną ideę zapoczątkowaną przez Mistrza, zwaną dolar babies. Najkrócej mówiąc, miała ona na celu wspieranie
młodych twórców poprzez odsprzedawanie im praw do tekstów Kinga, na podstawie
których powstawały filmy krótkometrażowe. Zliczenie wszystkich tych produkcji
jest nie lada wyzwaniem nawet dla wytrawnego fana pisarza, a już tym bardziej
obejrzenie ich i opisanie, co Ziębiński na szczęście sobie darował, wybierając
tylko kilka tytułów. Dalej autor wraca do kolejnych mniej lub bardziej
dochodowych obrazów pełnometrażowych, kierując się ku czasom, w których alkohol
i narkotyki stały się dla pisarza nieodzownym elementem codzienności.
W związku z uzależnieniem Kinga tym
bardziej szokuje mnie, że w tak trudnym dla niego okresie powstała tak dobra książka
jak Misery, która w momencie powstania
była swoistym wołaniem o pomoc (swoją drogą, wiedzieliście, że zakończenie
książki miało być dużo bardziej krwawsze i dramatyczne? Nie zdradzę Wam, jak
miało wyglądać, ale powiem tylko, że świnka, którą hodowała psychopatyczna
fanka pisarza, miałaby małe co nieco do przekąszenia…). Podobne odczucia mam
względem chyba cały czas niedocenianej u nas Dolores Claiborne, której jestem dozgonną fanką – świetna książka,
świetna ekranizacja ze znów mistrzowską rolą Kathy Bates.
A wiecie może, która z książek
(jak i ekranizacji) Kinga uchodzi za najgorszą? Pewnie część z Was domyśla się,
że chodzi o Stukostrachy – książkę
worek, do której wrzucono niemal wszystko, co można było wrzucić – z UFO na
czele. Sam Mistrz uważa tę pozycję za jedną ze swoich najsłabszych, ale po
trosze może to tłumaczyć fakt, iż pisana była w narkotyczno-alkoholowym transie
(nie każdemu twórcy stan odmiennej świadomości może służyć).
Misery
Ziębiński – a propos omawiania
wielkiego kinowego hitu, czyli Zielonej
mili – zwraca na pewną jakże znaną mi a jednak nieporuszaną jak dotąd
kwestię. Znacie tych „wielkich znawców” i „fanów” twórczości Kinga, którzy
zapytani o to, które z jego tytułów lubią najbardziej odpowiadają, że Zieloną milę, Skazanych na Shawshank i od biedy Lśnienie a więcej tytułów nie są w stanie sobie przypomnieć? To –
jak pisze autor – „niedzielni fani Kinga”. Ja do ich grona dorzuciłabym jeszcze
tych jakże „wielce obeznanych”, którzy nierzadko, próbując zabłysnąć w
towarzystwie znajomością prozy Króla, ochoczo rozprawiają, jak bardzo podobała
im się opowieść o nawiedzonym samochodzie, pt. Carrie…
Przyznam, że rozbawiła mnie
wzmianka Ziębińskiego o „niedzielnych fanach Kinga” jak i wiele innych
anegdotek związanych z moim ulubionym pisarzem i jego twórczością. Kiedy jednak
trzeba, autor potrafi zachować powagę i odnieść się do niektórych wątków z
życia Króla w sposób odpowiednio stonowany, np. do kwestii nałogu czy wypadku,
po którym pisarz skazany był na długą i żmudną rehabilitację. Zrozumiałe jest także
to, że Ziębiński przy każdym omawianym przez siebie tytule dodaje kilka słów
własnego zdania, choć nie mogę powiedzieć, bym z większością jego wniosków czy
osądów zgadzała się, bo np. osobiście jestem fanką Skazanych na Shawshank i Zielonej mili i nie byłabym w stanie tak spłaszczyć ich roli w dorobku Kinga, jak
zrobił to autor. Z drugiej strony zaś popieram zdanie o wyższości Carrie De Palmy nad innymi wersjami czy
znakomitości Dolores Claiborne i
kiczowatości Podpalaczki 2.
Plusem książki Ziębińskiego jest
lekki i niewymagający styl, a także bardzo potoczny, codzienny i niewyszukany
język. Bawią niektóre powtórzenia autora (bo nie mogę powiedzieć, by mi jakoś
szczególnie przeszkadzały) jak np. „ale o tym później”, na który to zwrot natknęłam
się ładnych kilka razy.
Ostatecznie z lektury jestem
bardzo zadowolona – dostałam to, czego po niej spodziewałam się. Cieszę się
też, że autor (lub odpowiednia osoba z wydawnictwa) pamiętał o umieszczeniu
spisów filmów na końcu książki, bo w razie potrzeby szybciutko można odszukać
interesujący nas film.
Każdemu zainteresowanemu tematem
śmiało mogę polecić książkę Stephen King.
Sprzedawca strachu – jako ciekawostkę, uzupełnienie wiedzy o Kingu i
wspomniany już przeze mnie niezbędnik dla każdego, kto chce zatopić się w filmowy
świat opowieści Stephena Kinga.
Ocena: 5/6
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Replika.
Mniej więcej w kwietniu tego roku
światło dzienne ujrzała lista sporządzona przez Stowarzyszenie Amerykańskich
Bibliotek, zawierająca dziesięć tytułów książek, które w zeszłym roku zakazano
kupować amerykańskim szkołom i bibliotekom lub które próbowano z nich usunąć. Szczerze
przyznam, że o ile obecność na tej liście Pięćdziesięciu
twarzy Greya ani trochę mnie nie dziwi, to już obecność hitu spod pióra
Suzanne Collins pt. Igrzyska śmierci
wprawiła mnie w osłupienie. Do tego osobliwego grona należy także książka,
którą miałam okazję czytać w ostatnich dniach, autorstwa laureatki literackiej Nagrody
Nobla z 1993 roku, tj. Toni Morrison, mianowicie Najbardziej niebieskie oko.
Wiedziałam, że książka będzie
miała wydźwięk co najmniej melancholijny, ale nie spodziewałam się, że będzie
wręcz smutny i gorzki… W czym rzecz? W brzydocie. Bo czarnoskórzy ludzie są
brzydcy albo przynajmniej byli w czasach, w których najmocniej ich
dyskryminowano. W taki sposób ich odbierano i tak przedstawia sprawę autorka,
nakreślając wizerunek rodziny Breedlove, do której należy najważniejsza
bohaterka powieści – młodziutka Pecola.
Breedlove’owie mieszkali w tej norze nie dlatego, że przeżywali
przejściowe trudności spowodowane cięciami w zakładzie pracy. Mieszkali tam,
ponieważ byli czarnymi biedakami. Ponieważ wierzyli, że są brzydcy[1].
Dziewczynka właśnie wchodzi w
okres dojrzewania, a jej rodzina się rozpada. Zostaje przyjęta pod opiekę przez
bardzo niezadowoloną z tego faktu kobietę, która traktuje Pecolę jak balast,
kulę u nogi, która nie dość, że śmie w ogóle istnieć, to jeszcze wypija ogromne
ilości cennego mleka. Tymczasem Pecola – to tak naprawdę bardzo spokojna i dobra
dziewczynka, która od życia nie oczekuje wiele. Właściwie ma tylko jedno
marzenie – pragnie mieć niebieskie oczy, dzięki którym poczuje się piękna i
lubiana.
Noc w noc modliła się o niebieskie oczy. Modliła się żarliwie przez
cały rok. Choć ogarniało ja zniechęcenie, nie traciła nadziei. Żeby wydarzyło
się coś tak wspaniałego, potrzeba było dużo, dużo czasu[2].
Pewnego dnia jej marzenie spełnia
się, choć w bardzo specyficzny sposób. I to wszystko, z czego młoda Pecola może
się cieszyć, ponieważ jej życie staje się pasmem nieszczęść. Osoba, która
powinna dawać jej miłość i bezpieczeństwo, staje się zwyrodniałym oprawcą.
Historia Pecoli kończy się fatalnie… I może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego
i nie zrobiłoby to na mnie takiego wrażenia (wszak wiele lektur ciężkiego
kalibru już za mną) gdyby nie styl i język, którym posłużyła się Morrison. Niby
fakt, że ów jest bardzo dosadny i chwilami wulgarny sam w sobie nie jest niczym
nowym, ale w połączeniu z niektórymi z przedstawionych scen i delikatna tematyką
rasizmu robi mocne wrażenie. Jeśli dodać do tego pełen metafor poetycki język,
to mocne wrażenia kumulują się.
Wracając do kwestii, czy tytuł
ten powinien być tym zakazanym, to ciężko mi konkretnie się określić. Z jednej
strony faktycznie niektóre sceny przedstawione są ostro i za pomocą równie
ostrego języka, które mogłyby mieć zły wpływ na psychikę młodego czytelnika,
ale z drugiej strony nie brak na rynku innych powieści skierowanych do
młodzieży, które podane są w znacznie mocniejszej formie, które kwiecistego
języka zdecydowanie nie nadużywają (chyba, że nazwać tak łacinę podwórkową). Najbardziej niebieskie oko może jest
lekturą dosadną, ale ma w sobie głębsze dno, daje do myślenia i to w niej najbardziej
się liczy.
Ja sama jestem zaintrygowana
talentem autorki, bo tego bez wątpienia odmówić jej się nie da. Jestem też na
tyle zaciekawiona, jak ów talent się rozwinął (Najbardziej niebieskie oko jest debiutem pisarki), że na pewno
skuszę się na któryś z kolejnych jej tytułów. Zatem… do zobaczenia wkrótce,
pani Morrison!
Ocena: 5/6
[1] T. Morrisom, Najbardziej niebieskie oko, przeł.
Sławomir Studniarz, Świat Książki, Warszawa 2014, s. 51.
[2] Tamże, s. 60.
Oficjalna recenzja dla portalu Lubimy Czytać - LINK.
Gdy w zeszłym roku czytałam
pierwszy tom cyklu Parabellum
autorstwa Remigiusza Mroza pt. Prędkość ucieczki, nie sądziłam, że tak bardzo przypadnie mi do gustu zarówno cała
historia jak i jej bohaterowie – a jednak! Na drugi tom trzeba było troszkę
poczekać, ale już teraz mogę Wam zdradzić, że… było warto!
Nim pokrótce opowiem, co dzieje
się w drugim tomie, pt. Horyzont zdarzeń,
najpierw przypomnę, co jest głównym tematem cyklu – z myślą o tych, którzy
jeszcze o nim nie słyszeli. Tłem całej historii był i jest czas drugiej wojny
światowej. Postaciami, na których najbardziej skupiamy swoją uwagę jest
narzeczeństwo: Maria i Stanisław – para wysokiego ryzyka, można by rzec, ponieważ
wybranka Stanisława jest z pochodzenia Żydówką. Przeczuwając, że w Polsce nic dobrego
ich nie czeka, postanawiają uciec na zachód i tam, na pewniejszym i spokojniejszym
gruncie rozpocząć wspólne życie.
Z kolei gdzieś hen daleko, na
froncie z nieprzyjacielem walczy brat Stanisława – Bronek. Łatwo nie jest, ale
mężnie daje sobie radę. By cała historia nie była opowiadana oczyma tylko
jednej ze stron, poznajemy też działania wroga. Wroga, który chwilami
niekoniecznie nim jest albo nie do końca sprawia takie wrażenie. Christian
Leitner – to człowiek niby wierny ideałom nazizmu, ale jakby nie ze wszystkimi
jego założeniami zgadzający się. Człowiek zdystansowany i chłodny, w którym
pewnego dnia budzą się uczucia i to względem nie byle kogo, bo samej Marii.
Z takiego zauroczenia nic dobrego
wyniknąć nie może, co potwierdza już sam początek Horyzontu zdarzeń. Fakt spoufalania się, delikatnie rzecz ujmując,
wysokiej rangi przedstawiciela rasy panów z Żydówką nie przechodzi bez echa i
Leitner zostaje za to ukarany. Wyjątkowo trudne losy spotykają Bronka, który
wraz z kompanami będzie próbował odbić kapitana z niewoli. A Maria i Staszek?
Nie rezygnują ze swoich marzeń o spokojnym życiu na zachodzie – zmienia się
jedynie kraj, do którego chcieliby dotrzeć.
Trzeba przyznać, że autor, podobnie
jak w przypadku pierwszego tomu, zadbał solidnie o to, by bohaterowie jego
powieści nie nudzili się. Dzieje się tu dużo a nawet jeszcze więcej. Same postacie
są jeszcze bardziej wyraziste i lepiej dają się poznać czytelnikowi. Maria
ujęła mnie jeszcze mocniej swoją zadziornością i z lekka kąśliwym poczuciem humoru
(przyznacie, że zwrot „barani łbie” kierowany do narzeczonego jest nieco
osobliwy).
Sama budowa powieści i tempo
akcji są niemal identyczne jak te z poprzedniego tomu. Parabellum. Horyzont zdarzeń utrzymuje wysoki poziom poprzednika,
trzyma w napięciu i na koniec bardzo sugestywnie nakłania do sięgnięcia po tom
trzeci, gdy ten tylko ujrzy światło dzienne. Jak mniemam, przyniesie on wiele
niespodzianek w losach bohaterów, na pewno wiele się zmieni. Czy na lepsze, czy
na gorsze? Odpowiedź na to pytanie obecnie zna zapewne tylko autor. Oby nam nie
kazał zbyt długo czekać na jej poznanie.
Ocena: 5/6
Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej Autorowi.
Drodzy moi, być może zauważyliście, moją mniejszą aktywność blogową. Najpierw wiązała się ze sprawami czysto sercowymi (nie, kardiolog nie miał tu nic do rzeczy ;)). I o ile z tego już jakoś się wykaraskałam, to teraz walczę o zdrówko. Jeszcze nic nie wiem, bo badania w toku, więc może okazać się, że owe problemy to tylko fałszywy alarm, dlatego każdego z osobna, kto przeczyta te słowa proszę o trzymanie kciuków i przesyłanie mi w ilości hurtowej ;) dobrych fluidów. :)
Przepraszam także wszystkich autorów i wydawnictwa, którzy czekają na recenzję przesłanych mi książek - pojawią się na pewno, ale z drobną obsuwą. Wszak czytanie to moje paliwo... :) Proszę o wyrozumiałość i cierpliwość.
Trzymajcie się i korzystajcie z pięknej pogody! :)
Witam Was Kochani! Dziś mamy kumulację, mianowicie ogłoszenie wyników dwóch konkursów tj. comiesięcznego rozdawnictwa książek w Kuferku Książkówki oraz w konkursie, w którym do wygrania był egzemplarz nowości spod pióra Stephena Kinga tj. "Pan Mercedes". :)
Jedna z osób biorących udział w obydwu konkursach zwyczajnie "rozwaliła system". ;) Po kolei jednak. :) Zacznijmy od Kuferka. Zwycięzcami w tym miesiącu są...
pandeMonia
oraz
Panna Mysia
Gratuluję! Za chwilę będę się z Wami kontaktować drogą mailową. Pozostałych zapraszam do Kuferka - tam nowe tytuły, m.in. nowy Nesbø. :)
******************************
Teraz przyszła kolej na rozwiązanie konkursu ze Stephenem Kingiem w tle. Pragnę Wam gorąco podziękować za udział w nim. Łącznie dostałam 20 prac (większość nadesłaliście mailem). Jak trudny był wybór chyba nie muszę Wam mówić... Wszystkie prace miały to "coś" w sobie, ale wyróżnić tu muszę Agnieszkę (Moje książki), Marka za opowiadanie o bohaterskim mężczyźnie mierzącym 220 cm :) czy też macbeth(Maćka) za mocne i naprawdę dobre zakończenie swojego opowiadania.
Jednak nagroda jest tylko jedna i powędruje do...
pandeMonii!
Gratuluję raz jeszcze. :) A Was na koniec zostawiam ze zwycięską pracą. :)
**************************
Nad nimi czerwone.
Ocaleją ci, który patrzą inaczej. Jeden na
milion, pod kawałkiem suchego, ciepłego błękitu.
A więc jednak to koniec. Zostawił
ją. Elen, przygryza dolną wargę, wierzchem dłoni ociera mokre oczy. Od deszczu,
od łez, od ich błękitu. Od tej pory nie ma już nic. Świat się zawalił, a nad
jego zgliszczami pulsuje rytmicznie czerwone światło. Spływające strumienie
migoczą na zaparowanej przedniej szybie samochodu, a zmoczone, długie włosy
Elen, nie są tak jasne, jak w pełnym słońcu. Automatycznym ruchem
przekręca kluczyk w stacyjce. Silnik i jej dusza równocześnie wyją, przed nimi
ogromna czarna dziura, nic poza tym. Nie ma światła, nie ma ruchu, nie ma
życia. Nic. Pustka.
Czuje
niepokój, a jej ciałem szargają żywe i bolesne wspomnienia czasu spędzonego z
Marc'em.
Wyjeżdża do miejsca, które kocha.
Kilkadziesiąt kilometrów pod miastem w dalszym ciągu stoi ich wspólny Eden.
Skarbnica ich szczęśliwych lat. Po dotarciu na miejsce, Elen staje nad
urwiskiem. Patrzy.
Plum!
plum!
plum!
plum!
Elen
zaciska pięści, nabiera powietrza do płuc, zatrzymuje je i - skacze. Wiatr
próbuje ją jeszcze chwycić za włosy, ale wyślizguje mu się z powietrznego
uchwytu. Próbuje jeszcze objąć ją w pasie, rozdmuchując sukienkę, ale smukłe
ciało łączy się z taflą wody tak gładko, jakby składało się z niej w stu
procentach.
***
Ciemność
i zimno znikają, ustępując miejsca przyjemnemu ciepłu i jasności. Woda, co mile
zaskakuje, jest cieplejsza, niż zazwyczaj i bardziej gęsta. Elen nie widzi w
niej tak wyraźnie, kontury są zniekształcone, jak gdyby patrzeć przez szklankę
z wodą. Pod jej brzuchem przepływają nierealnie olbrzymie, śliskie okonie i
muskają jej skórę chłodnymi, gładkimi płetwami wielkości dłoni. Patrzą na nią
swoimi nieruchomymi, rybimi oczami, w których zastyga nieme pytanie. Wokół stóp
owijają się galaretowate wodorosty, głaszczą jej stopy i uda. Wodę przeszywają
smugi błękitnego blasku, w świetle którego widać strukturę dna pokrytego po
podwodny horyzont malachitową łąką. Elen płynęła tuż nad nią, nawet nie
zauważając, że nie musi oddychać.
Wychodząc na brzeg, nawet się nie zdziwiła, że czekają na nią przyjaciele, przecież już od kilku dni próbowali ją pocieszyć. Bardzo spodobało jej się to, że przez jakiś czas pomieszkają razem. Uśmiechnęła się w duchu - a jednak udało im się wyciągnąć ją z takiego życia. Jest zmęczona i od razu kładzie się do łóżka. Pościel jest tak miękka i przytulna, że Elen zapada momentalnie w sen.
Nagle budzi się i
zauważa, że nie jest sama. Obok niej leży Marc. Wspomnienia odżyły. Co się
dzieje?! Przecież Marc jej nienawidzi! Jakim cudem mógłby się znaleźć tutaj?
Razem z nią? Palące uczucie wypala jej dziurę w mózgu, a gorąca błyskawica
przeszywa boleśnie jej ciało, przypominając w ułamku sekundy, gdzie jest i co
się stało. Pragnie go zatrzymać, najbardziej na świecie, lecz wie, że stało się
nieodwracalne i nie jest w stanie nic zrobić, by zmienić stan rzeczy.
Podczas, gdy Elen siedzi
skulona w pogniecionej pościeli i gorączkowo tasuje myśli, słyszy, jak jej
znajomi bawią się w... co? W "transy"!? Dziwne. Co u licha się tu
dzieje? Co to za nowa zabawa? Przecież wszyscy są już trzeźwi, na wczorajszej
imprezie było tylko trochę niskoprocentowego alkoholu, zero dragów. Słyszy
podniesione głosy, z których wyławia strzępy informacji, łącząc je zgrabnie w
jednorodną całość. Podczas jednego z transów, któraś z dziewczyn ginie w
gęstej, zielonej, żyjącej mazi. Maź wciągnęła ją. Po dziewczynie nie ma śladu.
Rozpłynęła się. Odeszła.
Elen jest przerażona, ale
uzmysławia sobie, że zniknięcie w tym świecie oznacza pojawienie się w innym.
Bingo! A jednak istnieje możliwość zjednoczenia z Marc'em! Zjednoczenia
duchowego, kojącej współobecności, zrozumienia i akceptacji.
Przecież przyjaciele
często namawiali ją do przejścia w inny stan świadomości. To jest właśnie ta
zabawa w transy! Niech i tak będzie.
Po wielu próbach, z Elen zaczyna się coś dziać. Ze strachem przekracza
próg świadomości. Przechodzi przez bramę z własnego, wygiętego w łuk, ciała.
Zapada się w siebie... Otwiera oczy i stwierdza, że jest w komnacie z luster. Czuje wewnętrzny przymus,
by przejść przez jakieś i dostać się do innej komnaty. Które lustro wybrać?
Które stanowi bramę? To łatwe. Na każdym z luster jest napis z białego proszku,
które widzi tylko ona. Aby przez nie przejść, musi go zdmuchnąć. Elen
wydmuchuje powietrze z piersi, a pył migocząc układa się na kształt tornada i
po chwili rozpływa się w powietrzu, tak jak i wybrane lustro. Elen śmiało
wchodzi do trójkątnej komnaty. Rozgląda się wokoło, gdy wtem, ze wszystkich
stron oblewa ją niemal namacalny, ANIELSKI śpiew. Jest tak piękny! Każdy dźwięk
dotyka innego fragmentu jej ciała, obmywa ją krystalicznymi fluidami o zmiennym
natężeniu siły i temperatury. Niespotykane połączenie dźwięków, smaków, ciepła,
zimna. Fluidy oplatają jej ciało, wpełzają do uszu i ust. Zostawiają na języku
smaki, kolory i wibracje, wprawiając ją w duchową ekstazę. Elen uśmiecha się i
czuje, że uśmiech przenika do realnego świata, o którym teraz nie chciała nawet
myśleć. Ktoś pyta, dlaczego się uśmiecha. Widzę anioły - odpowiada.
Znajomi wołają Marc'a. Pojawia się momentalnie,
siada naprzeciwko Elen.
- Ty idiotko! Nie pozwolę się wciągnąć w twój
świat!
Elen nie dowierza. Czuje się tak, jakby ktoś
uderzył ja w twarz. Nie, to nie może być prawda! Nie teraz, nie po tym, co
przeszła! Musi być jakiś sposób, by go przyciągnąć do siebie! By skończyć tę
makabryczną huśtawkę nastrojów, to frustrujące życie na granicy jawy i snu i
przeplatającej się tęsknoty z ukojeniem. Te męczące, bolesne fluktuacje, gdy
jedno znika, a pojawia się drugie.
Elen patrzy z napięciem w jego twarz. Marc
pochłonięty jest rozmową z kolegą. Patrzy dalej, nie odrywając od niego wzroku.
Napięcie rośnie, a ona czuje, że nie ma już własnej twarzy, że jest tylko
dwojgiem ogromnych, okrągłych oczu. Dostrzega, że Marc jest rozproszony, nie
skupia się na rozmowie, co chwila zerkając na nią. Elen zdaje sobie sprawę, ze
coś go w jej twarzy przyciąga. Patrzy w nią coraz częściej i nagle widzi, jak
mężczyzna unosi się nad krzesłem, przechyla się i wpada głową w jej głowę.
Widzi, jak cały w niej znika - po głowie tułów, za nim nogi. Marc znajduje się
teraz w jej brzuchu, a Elen doznaje olśnienia. Tak! Jakie to proste! Przecież
tak niewiele trzeba, by mnie znowu pokochał! Muszę go tylko urodzić!
Teraz wydarzenia
nabierają tempa. W okamgnieniu Elen rodzi Marc'a. Noworodek rośnie w
zastraszającym tempie, dojrzewa w kilka minut, staje się dorosłym
mężczyzną w kwadrans. Nowym, z czystą pamięcią, którą można zapisać od nowa.
Jakie to proste! Ogromna ulga.
Elen i
Marc żyją już na zawsze w jej świecie, chodzą ulicami, nie odróżniając się od
innych par. Jest pięknie. W drodze do teatru Elen kupuje od znajomej lodziarki
masę ciastek i lodów. Marc się śmieje, wie, że za Elen przepada za słodyczami
tak samo, jak za nim. Jest bosko, wokół nich powietrze aż skrzy się od miłości.
W Edenie pada ciepły, rzęsisty deszcz. Elen, wypełniona szczęściem po czubek
głowy kątem oka dostrzega czerwony neon. Śmieszne, ale czy tam jest napisane...
Niemożliwe. Mruży oczy, ale litery żyją własnym życiem, wiją się jak węże i
zamieniają się z sobą miejscami. Marc i Elen? Merci? Eden? MercElen? MercEden? Mercedes!. Mr Mercedes! To
jego sprawka!
***
Elen patrzy z góry na sterylne, ciche pomieszczenie. W jej głowie tańczą
efemeryczne wspomnienia, a może to tylko sny. Kluczyki, głęboka
dziura, ryby, lustra, oczy, Marc. I nagle doznaje olśnienia. Widzi z góry, jak
wygląda to naprawdę. Obok siebie, ale na osobnych łóżkach leżą oni. Starzy,
pomarszczeni. Szpital, jarzący się czerwienią w półmroku
wykres EKG na aparaturze podtrzymującej życie, wkoło ludzie, bardzo smutni.
Synowie pochyleni nad rodzicami. W kącie ociekający niebieski parasol. Elen
śmieje się i bezgłośnie krzyczy spod sufitu:
- Hej, co wy robicie?!
Przecież nas tu nie ma!!!.
***
Nad nimi czerwone. Ocaleją ci, którzy
patrzą inaczej.
Jeden na milion, pod kawałkiem suchego,
ciepłego błękitu.