poniedziałek, 25 lutego 2013

"Christine" Stephen King




tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
tytuł oryginału: Christine
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: kwiecień 2008
ISBN: 978-83-7648-023-7
liczba stron: 648


    Dawno, a nawet bardzo dawno temu, gdy byłam jeszcze młodziutkim dziewczęciem, zdarzyło mi się oglądać pewien film. Opowiadał on o niezwykłym samochodzie, który posiadał wyjątkowy kształt, kolor jesiennej czerwieni i… przejawiał niebywałą agresję w stosunku do osób, które go nie lubiły. Jedna ze scen tego filmu utkwiła mi w pamięci tak mocno, że widzę ją w myślach wyraźnie po dziś dzień. Oto rozjuszone auto dybie na czyjeś życie; zajadle oślepiając światłami i rycząc wściekle silnikiem, daje wyraz swemu niezadowoleniu. Popatrzyłam na jedną z takich sekwencji z politowaniem, przewróciłam zniesmaczona oczami i pomyślałam: „co za żenada…”. I tak wyglądało moje (chyba) pierwsze spotkanie z horrorem, który teraz spokojnie zaliczyłabym do tych z klasy B (jeśli kogoś tą klasyfikacją uraziłam, najmocniej przepraszam).

    To wspomnienie było we mnie tak mocno zakorzenione i wywarło na mnie tak silny wpływ, że przez bardzo długi czas odwlekałam lekturę powieści „Christine” autorstwa Stephena Kinga. Czy było to nierozsądne z mojej strony? Czy wiele traciłam, opóźniając swoją przygodę z „Christine”? O tym za moment, najpierw zarys fabuły.

    Arnie Cunningham jest wyjątkowo nieśmiałym i cichym siedemnastolatkiem. Z tłumu nie wyróżniałby się w zasadzie niczym, gdyby nie jego twarz usiana trądzikiem. Jak można się domyślić, nie jest przy tym duszą towarzystwa, nie ma wielu znajomych, a koledzy ze szkoły lubią mu czasem podokuczać. Nie jest jednak całkowicie osamotniony w swoim życiu, bo oprócz rodziców ma dobrego przyjaciela Dennisa. I nic nie zapowiada szczególnych zmian w jego życiu aż do pewnego dnia, gdy Arnie pada ofiarą miłości od pierwszego wejrzenia. Gdy ją zobaczył, wiedział od razu, że musi należeć do niego – był gotów zrobić dla niej wszystko, zapłacić  każdą cenę… I tak w szybkim tempie, za bardzo wygórowaną kwotę, jakiej zażądał od niego właściciel, stał się posiadaczem przestarzałego i kompletnie zaniedbanego Plymoutha fury rocznik 1958 o subtelnym imieniu Christine.

    Po tym zakupie wszystko w życiu chłopaka zaczyna się zmieniać. Mniej czasu poświęca na naukę, a dużo więcej na pracę przy Christine. Staje się znacznie pewniejszy siebie, jest uparty, z jego twarzy w czarodziejski sposób znikają szpecące wykwity. Wkrótce poznaje Leigh, będącą ucieleśnieniem marzeń i snów wielu chłopców, która właśnie z Arniem chce stworzyć związek. I tu pojawiają się problemy, bo Christine nie lubi konkurencji… To ona chce być jedyną kobietą w życiu Arniego, tą najważniejszą. Sukcesywnie dąży do tego celu, pozbawiając życia kolejne ofiary…

    Czy ta fala zbrodni będzie w końcu zatrzymana? Skąd wzięło się zło drzemiące w Christine? Jaki los „ją” czeka? Na te i wiele innych pytań, jakie nasuwają się podczas lektury, przyjdzie Wam - jej czytelnikom - trochę poczekać, bo nie jest to powieść krótka. Liczy sobie przeszło sześćset stron i - jak na Kinga przystało - akcja nie goni na oślep, raczej płynie charakterystycznym dla tego autora nieśpiesznym rytmem. Co ciekawe – nie nazwałabym takiego sposobu prowadzenia narracji gawędziarstwem, jak w przypadku wielu innych jego książek. Tu całość fabuły jest tak dobrze skonstruowana, że sposób, w jaki King szeroko nakreśla losy Arniego, prezentując je bardzo dokładnie, ani trochę nie nuży - ta warstwa opowieści wydaje mi nawet bardziej wciągająca niż sam wątek łaknącego krwi auta. Łatwo można wczuć się w sytuację głównego bohatera, a co za tym idzie - trudniej się z nim rozstać po zakończonej lekturze tym bardziej, że postać Arniego (jak i pozostałe) są bardzo dobrze i wyraziście nakreślone.

   W zdecydowanej większości narratorem powieści jest Dennis i podzielona jest ona na trzy części, tj. „Dennis - piosenki o samochodach”, „Arnie – piosenki o miłości” i „Christine – piosenki o śmierci”, a każdy rozdział rozpoczynają słowa piosenek z motywem aut, miłości do nich oraz podróży. Całość tworzy bardzo specyficzny klimat powieści, od którego trudno się uwolnić (przepadłam w nim bez reszty). Fani makabrycznych opisów i ogólnie pojętego horroru też powinni czuć się usatysfakcjonowani.

    Teraz żałuję, że zdecydowałam się poznać „Christine” tak późno – niepotrzebnie odmawiałam sobie tej przyjemności. Nie powtarzajcie mojego błędu. A jeśli chodzi Wam po głowie i lektura i jej ekranizacja, to zacznijcie - proszę - od książki, bo film znacznie spłyca wartość powieściowego pierwowzoru, co szczególnie widać na przykładzie postaci Arniego i jego przemiany (w obawie przed spoilerami nic więcej na ten temat nie zdradzę).

    I jeszcze jedna prośba, w szczególności do panów kochających nad życie swoje cztery kółka. Pamiętajcie, że auta są kobietami – one nie tolerują konkurentek, nie wybaczają zdrad i często lubią się mścić, pokazując przy tym nikomu wcześniej nieznane oblicze…

Ocena: 5/6


Recenzja bierze udział w wyzwaniach: "Pochłaniam strony, bo kocham tomy!!!!" (648 stron) oraz "Świat Stephena Kinga".

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


sobota, 23 lutego 2013

"Poradnik pozytywnego myślenia" reż. David O. Russell




gatunek: Dramat, Komedia
produkcja: USA
premiera: 8 lutego 2013 (Polska), 8 września 2012 (świat)
reżyseria: David O. Russell
scenariusz: David O. Russell





     Ostatnio intensywnie zainteresowałam się tegorocznymi nominacjami do Oscarów, co najmocniej odczuwa na swojej skórze mój luby, ale chyba w pozytywnym sensie, bo w walentynkowy wieczór postanowił zabrać mnie (a raczej nas) na kolejny film z tej zacnej grupy. Nie będę ukrywać, że poza samym opisem fabuły do obejrzenia tej projekcji skusiły mnie liczne nagrody, jakie już otrzymała, oraz nominacje do wspomnianych już Oscarów, m.in. za pierwszo i drugoplanowe role. Jak się okazało, chyba nie tylko mnie przywiodła do kina ciekawość – sala była wypełniona po brzegi (myślę, że ten fakt to nie tylko zasługa dnia zakochanych). 

    Chodzi tu o ekranizację powieści Matthew Quicka („The Silver Linings Playbook”) pt. „Poradnik pozytywnego myślenia”, w reżyserii Davida O. Russella. Jest to historia Pata Solitano (w tej roli występuje Bradley Cooper), który po nakryciu swojej żony Nikki na zdradzie i pobiciu jej kochanka trafia do szpitala psychiatrycznego na leczenie choroby afektywnej dwubiegunowej. Po kilku miesiącach wraca do domu i za wszelką cenę stara się odbudować swoje życie,  w którym nie ma już ani pracy, ani żony. Pat jest przekonany, że gdy Nikki dowie się, jak on bardzo stara się powrócić do normalnego życia, że chodzi na terapię, to wróci do niego. W tym niełatwym przedsięwzięciu pomaga mu rodzina, a  szczególnie rodzice: Pat Solitano Sr. i Dolores Solitano (Robert De Niro oraz Jacki Weaver). Jednak na drodze do upragnionego szczęścia Patowi staje pewna tajemnicza kobieta imieniem Tiffany (Jennifer Lawrence). Zdawać by się mogło, że uczucie Pata do Nikki jest tak silne, że nic ani nikt nie może mu przeszkodzić w dotarciu do upragnionego celu, jednak Tiffany jest równie ekscentryczną osobą co on (z podobnie problematyczną i burzliwą przeszłością)  i będzie miała znaczący wpływ na to, co wydarzy się w życiu głównego bohatera.

http://www.filmweb.pl


    Czy ten zarys fabuły filmu podpowiada Wam, że mamy do czynienia z niezwykle oryginalną historią? Podejrzewam, że wielu kinomanów z pewnością pokręciłoby teraz przecząco głowami i bardzo słusznie. Sama widziałam już całe mnóstwo filmów, w których życie bohaterów było zaburzone na skutek ich problemów ze zdrowiem psychicznym czy fizycznym; wielu z nich borykało się także z trudną przeszłością i próbowało nauczyć się życia od nowa, skupiając na obranym przez siebie celu. To samo widzimy w „Poradniku…”, choć zestawienie ze sobą dwóch głównych postaci, które tak mocno odstają od ogółu społeczeństwa, jest bez wątpienia posunięciem bardzo intrygującym i przemawiającym na korzyść całej produkcji.

    Kolejna, szeroko omawiana w recenzjach cecha filmu to gra aktorska Bradley’a Coopera, Jennifer Lawrence oraz Roberta De Niro. Gdzie nie spojrzę, dostrzegam w wypowiedziach dotyczących tego filmu peany na cześć dwójki głównych aktorów i ogólny zachwyt. Jestem skłonna podpisać się pod stwierdzeniem, że Lawrence zagrała tu bardzo dobrze, pokazując, jak duża cechuje ją dojrzałość i zaangażowanie w to, co robi - tym bardziej iż mamy tu do czynienia z artystką młodą (ma dwadzieścia dwa lata). Jednak, szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy pozytywne reakcje odbiorców nie biorą się w dużej mierze stąd, że zagrana przez nią w „Poradniku…” rola kontrastuje z tą w ekranizacji „Igrzysk śmierci” – przypomnijmy, że tam była odważną i waleczną, ale… nastolatką. Na konkretną i rzeczową, w pełni obiektywną ocenę aktorstwa tej młodej kobiety przyjdzie mi (jak i wielu innym osobom) chyba jeszcze trochę poczekać… Niech rozwinie w pełni skrzydła.

http://www.filmweb.pl

    Cooper jest bardzo realistyczny w swoich zmaganiach z chorobą, jego emocje – na przykład złość i bezsilność - w niektórych momentach widz odbiera bardzo mocno.  Uważam jednak, że to trochę za mało jak na nominację do Oscara. W innych filmach tego typu widziałam tak sugestywnie grających aktorów, że nie tyle odtwarzali role osób chorych, co na czas trwania filmu faktycznie takimi się stawali – podczas seansów zapominałam, że mam do czynienia z filmową iluzją. W przypadku kreacji Coopera nie miałam takiego odczucia – on po prostu grał, nie był dla mnie do końca przekonujący, zatem jego nominacja do Oscara za rolę pierwszoplanową jest dla mnie zdecydowanie przesadzona – był dobry, ale nie aż tak.
    Inaczej sprawa wygląda w przypadku Roberta De Niro. W roli „tatuśka”, jak nazwała go w swojej recenzji Beatriz, wypada po mistrzowsku! Zdarzyło mu się kilkakrotnie mnie rozczulić i wzruszyć… 

http://www.filmweb.pl


    Recenzję na temat obejrzanego filmu zazwyczaj piszę w bardzo krótkim czasie od projekcji, ale w tym przypadku czułam, że muszę porządnie przeanalizować swoje odczucia i wrażenia, zanim zdecyduję się go ocenić. Okazało się, że ostateczna opinia pokryła się z tą pierwszą - tuż po tym, jak wyszłam z M. z kina, na pytanie zadane sobie nawzajem: Jak podobał się film? - zgodnie stwierdziliśmy: „Może być”. Jest więc dobry, ale chyba odrobinę przereklamowany – spodziewałam się po nim znacznie więcej.

Ocena: 4/6


wtorek, 19 lutego 2013

"Jak zostałem premierem. Rozmowy pełne Moralnego Niepokoju" Mariusz Cieślik, Robert Górski





wydawnictwo: Znak literanova
data wydania: listopad 2012
ISBN: 978-83-240-2294-6
liczba stron: 200


Jak żyć panie premierze?

Mało kto z Was wie (a może i nawet nikt), że jestem fanką sztuki kabaretowej odkąd tylko byłam zdolna z niej cokolwiek zrozumieć. A przypada to na czas, mniej więcej, okresu w którym tryumf na scenie kabaretowej wiódł osławiony Kabaret Potem. Nie wiem, co było po okresie panowania Joanny Kołaczkowskiej wraz z jej teamem, bo po ich skeczach mam w pamięci ogromną, kabaretową wyrwę. Może nikt im do pięt nie dorastał? Może Bajki dla Potłuczonych zakasowały wszystkie inne skecze? A może zwyczajnie panowanie kabaretów w telewizji się skończyło? Tak, to było to (plus dwa poprzednie uzasadnienia), ale na szczęście sztuka ta została jedynie troszkę uśpiona, by ze zdwojoną mocą powrócić na salony w ostatnich latach.

I się stało, i się porobiło. Zewsząd zaczęły napierać na ekrany telewizorów (i nie tylko, rzecz jasna) coraz to nowsze grupy kabaretowe. Formacja Chatelet, Ani Mru Mru, Łowcy.B, Neo-Nówka – to tylko kilka przykładów z najbardziej znanych grup, które obecnie nas rozśmieszają. Zaś w 1996 roku narodził się Kabaret Moralnego Niepokoju z Robertem Górskim na czele – jeden z gigantów współczesnej sceny kabaretowej. I to tego właśnie człowieka tyczy się książka, która ostatnio umilała mi czas. „Jak zostałem premierem. Rozmowy pełne Moralnego Niepokoju", które spisał Mariusz Cieślik, to pozycja godna polecenia. A co ujrzymy pomiędzy okładkami? Rzeczone rozmowy na tematy… różnorakie. Dotyczące Roberta Górskiego dosłownie, w przenośni, z bliska i z daleka. Jest tu historia jego życia, tego, gdzie się wychował (ciekawe, że z warszawskim Bródnem spotykam się w książce drugi raz w bardzo krótkim odstępie czasu), że chciał być poetą, a skończył w technikum, które potem zamienił na studia geologiczne. Tam też nie zagrzał długo miejsca, by ostatecznie zasilić grono polonistów. I tu już tylko maleńki kroczek dzielił go od założenia kabaretu.

zdjęcie pochodzi z książki


Kto się obawia, że całość utrzymana jest w stylu, który zaprezentowałam powyżej (czyli bez nutki humoru), może już śmiało obawy te porzucić. Owszem, Górski opowiada o kolejach swojego życia, potem o KMN, ale w bardzo przystępny i – przede wszystkim – zabawny sposób. Przytacza całe mnóstwo anegdot dotyczących występów kabaretu, wyjazdów – nie sposób się nudzić podczas lektury, a ta upływa czytelnikowi lotem błyskawicy! Dodatkowo, cała rozmowa przeplatana jest skeczami KMN, wypowiedziami znanych osób o Robercie Górskim, mamy też spis krajów, w których KMN dawał występy wraz z opisami zabawnych sytuacji (wyobraźcie sobie, że w Niemczach zagrali skecz, w którym pada sformułowanie „Heil Hitler”… nie ma to jak odrobina adrenaliny!). Znam dość dobrze twórczość Kabaretu Moralnego Niepokoju, ale pojęcia nie miałam, że tak wiele ich skeczy jest pisanych na podstawie autentycznych zdarzeń! By suchy tekst nie raził w oczy, mamy też tutaj kilka zdjęć – i tych ze sceny, i tych prywatnych Roberta Górskiego. A jedyne, co w książce razi, to… literówki – trochę kłujące w oczy.

zdjęcie pochodzi z książki


Dzięki książce dowiedziałam się tak o KMN, jak i Robercie Górskim bardzo wiele. Ponadto spojrzałam na niego też od tej troszkę innej strony – to nie tylko człowiek wyróżniający się świetnym humorem i zdolnością ripostowania ciętym żartem o każdej porze dnia i nocy, ale także niezwykle oczytany i inteligentny mężczyzna.

Jednym z jego zainteresowań jest polityka, co nie jest żadną tajemnicą. Kto śledzi programy kabaretowe w telewizji, ten wie, że regularnie otwiera on swoje posiedzenia rządu. I jest w nich nie byle kim, bo premierem. Osobiście życzyłabym sobie takiego szefa rządu – o ile życie w naszym kraju stałoby się prostsze i lżejsze. Jeśli ktoś zapytałby Górskiego o to, „jak żyć panie premierze?”, to płakałby przy tym ze śmiechu, a nie z żalu. I tego Wam życzę podczas tej lektury.

Ocena: 5.5/6

* zdjęcia pochodzą z książki


Oficjalna recenzja dla portalu lubimyczytac.pl: LINK




poniedziałek, 18 lutego 2013

"Hormon nieszczęścia" Danuta Noszczyńska



wydawnictwo: Philip Wilson
data wydania: maj 2008
ISBN: 978-83-7236-239-1
liczba stron: 340


Kobieta to istota jedyna w swoim rodzaju. Choćby się ktoś dwoił i troił to dwóch takich samych „egzemplarzy” nie znajdzie (bo nawet bliźniaczki bywają od siebie bardzo różne, jeśli by porównywać usposobienia). Jednak jest coś, co wiele z nich łączy – to coś jest niezwykle małe (wręcz mikroskopijne) i znajduje się głęboko wewnątrz organizmu. Owo COŚ odpowiada za szereg, jakże często słyszanych stwierdzeń Oto kilka przykładów z życia wziętych: „jestem taka brzydka…” tudzież „nigdy nikt mnie nie zechce!” albo „moje życie jest całkiem do niczego!”. Wszystkie te przykłady (a także wiele innych, które mogłabym tak mnożyć w nieskończoność) składają się na całokształt pojęcia: MARUDZENIE. Ono zaś, jest bazą lub, jak kto woli, solidnym fundamentem dla hormonu… nieszczęścia.

To on, niczym nowotwór, panoszy się w jestestwach wielu kobiet, sprawiając że nie ma dnia, by te na coś nie narzekały, nie marudziły i nie użalały się. Wszystko, absolutnie wszystko jest do niczego, nic się nie układa i w ogóle jesteśmy całe nieszczęśliwe.

Taka też jest Mirucha, dokładniej Mirucha Grucha (jej rodzice to dopiero poczucie humoru mieli, prawda?), bohaterka książki Danuty Noszczyńskiej pt. „Hormon nieszczęścia”. Rzeczona niewiasta pewnego dnia postanawia wyprowadzić się z rodzinnego domu. Zbieg okoliczności czy też głupi fart sprawia, że niemal natychmiast znajduje sobie kąt do zamieszkania u dawnej koleżanki – Agaty. Są od siebie skrajnie różne pod względem osobowościowym czy podejścia do wielu życiowych kwestii, bo – przykładowo – Agata na doły i doliny w nastroju uznaje jedynie środki farmakologiczne i seanse z psychologiem, Mirucha zaś, długie „odjazdy” u hipnotyzera. Jednak mimo różnic to wspólne życie wiedzie im się całkiem nieźle. Do czasu, jak pewnie łatwo się domyślić.  Mirka tak wczuwa się w rolę, jaką pełni podczas hipnotycznych seansów, że aż zostaje w tym świecie na dłuższy czas! Najpierw w czasach średniowiecznych ugania się za swym łanowym chłopem, a potem… zupełnie niechcący zmienia bieg historii! Oto bowiem znajduje się w czasie stanu wojennego. Godzina policyjna, kolejki w sklepach oraz maniery rodem z tamtych czasów to norma w tej rzeczywistości, ale to nie koniec niespodzianek! Okazało się, że w tych realiach na świat nie przyszedł papież Jan Paweł II ani Lech Wałęsa, generał Jaruzelski wzbudzał gniew za nie wprowadzenie stanu wojennego, a sam Adolf Hitler był:


(…) wielkim malarzem, jednym z największych przedstawicieli nurtu socrealistycznego. Żył w latach 1889-1971. Zasłynął cyklem obrazów zatytułowanych Mein kampf, przedstawiających walkę ludu pracującego o pokój i braterstwo.[1]

Jak Mirucha odnajdzie się w takich realiach? I czy wróci do tej prawdziwej rzeczywistości? Tego nie zdradzę, ale wiedzcie, że łatwo jej z tym wszystkim nie będzie. O dostarczenie wrażeń dziewczynie solidnie postarała się autorka, Danuta Noszczyńska. Wykreowała ona bohaterkę bardzo realistyczną z równie realistycznymi dylematami współczesnej młodej kobiety, gdzie największym jest brak ukochanego przy boku. Całą fabułę pisarka umiejętnie urozmaica za pomocą trzech wymiarów czasowych, w których toczy się akcja powieści. Wszystko w bardzo lekkim stylu, opowiadane prostym językiem, okraszone zabawnymi dialogami z dużą dawką humoru sytuacyjnego.

Niniejszym stworzyła bardzo lekką opowieść, idealną na gorsze dni, gdy na gwałt trzeba nam poprawy nastroju przy tzw. babskiej książce. Ja tego właśnie oczekiwałam od „Hormonu nieszczęścia” i muszę przyznać, że się nie rozczarowałam. Kiedyś skutecznie rozweseliła mnie przy pomocy „Pod dwiema kosami, czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana” i kolejny raz się na niej nie zawiodłam.

Ocena: 4/6




[1] D. Noszczyńska, Hormon nieszczęścia, Philips Wilson, Warszawa 2008, s. 104.



niedziela, 17 lutego 2013

Niezapomniane lektury z naszego dzieciństwa - lektury dla klasy V




Witam Was serdecznie! Przed nami kolejne wspaniałe chwile spędzone w gronie bohaterów lektur z lat dzieciństwa. Tym razem będą to lektury dedykowane dla klasy V SP. Przejrzeliśmy wiele wykazów, różnych szkół i tak oto powstała nasza lista. Najpierw jednak o terminach. Dla Waszej wygody zdecydowaliśmy się wydłużyć termin nadsyłania linków do recenzji w ramach wyzwania do równych dwóch miesięcy. Zatem:

- linki do recenzji/tekstów nt lektur wklejacie w komentarzach pod tym wpisem do 17 kwietnia tego roku,
- nasze podsumowanie pojawi się między 19 a 21 kwietnia.


Lektury klasy V:

1. „Ten obcy” Irena Jurgielewiczowa
2. „W pustyni i w puszczy” Henryk Sienkiewicz
3. „Przygody Tomka Sawyera” Mark Twain
4. „Kajtuś czarodziej" Janusz Korczak
5. „Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy M. Montgomery


Przy okazji, wszystkich fanów "Ani z zielonego wzgórza" chciałam serdecznie zaprosić do zaprzyjaźnionego wyzwania: "Czytamy Anię!".



sobota, 16 lutego 2013

Niezapomniane lektury z naszego dzieciństwa - podsumowanie klasy IV




Kochani, przyszedł czas na podsumowanie wyzwania "Niezapomniane lektury z naszego dzieciństwa" obejmującego klasę IV szkoły podstawowej. Jak zwykle spisaliście się świetnie. A niektórzy nawet do potęgi. :) Kto konkretnie? O tym za chwilę, teraz przyjrzyjmy się rankingowi lektur, które wybieraliście najczęściej:

1. "Opowieści z Narnii: Lew, Czarownica i Stara Szafa" C. S. Lewis - wybrano 5 razy.
2. "Pinokio" C. Collodi - wybrano 4 razy.
3.  "Tajemniczy ogród", "Akademia Pana Kleksa" J. Brzechwa - wybrano 3 razy.
4. "O krasnoludkach i Sierotce Marysi" M. Konopnicka - wybrano 1 raz.


A tak przedstawiała się Wasza aktywność:

1. Melania - 4 przeczytane lektury.
2. Daniel P. - 3 przeczytane lektury.
3. Kraina Czytania, Silwercross - 2 przeczytane lektury.
4. Avo_lusion, Bukowniczek, Karriba, Krasnoludek, Leanika - po jednej przeczytanej lekturze.



Kto nas zachwycił swoim tekstem na temat wybranej lektury? Padło na dwie osoby. :) Krasnoludek zaczarowała nas piękną recenzją "Tajemniczego ogrodu", w której przepadliśmy z Legerem bez reszty... :) Zasłużona nagroda:



Swoim profesjonalnym podejściem do recenzowanych lektur (TU i TU) kolejny raz ujęła nas 
Kraina Czytania. :) Na pamiątkę:




Za niesłabnący zapał do czytania lektur z czasów dzieciństwa upominek należy się Melanii:



I za świetny start także Danielowi P.:


Pięknie Wam wszystkim dziękuję za udział w naszym wyzwaniu i zapraszam do czytania lektur klasy V.   W niej same smakołyki, ale o tym już jutro... :)


wtorek, 12 lutego 2013

Filmy najbliższe sercu Książkówki - 1




"Requiem dla snu" ("Requiem for a Dream")
Dedykowany utwór w SCM Music Player: Clint Mansell "Requiem for a Dream"



gatunek: Dramat
produkcja: USA
premiera: 16 marca 2001 (Polska) 14 maja 2000 (świat)
reżyseria: Darren Aronofsky
scenariusz: Darren Aronofsky, Hubert Selby Jr.



LATO

    Marzenia są piękne. Wprowadzają w życie feerię barw, pozwalają zapomnieć o tym, co złe, o tym, czego nam brak, dają nadzieję, pozwalają wierzyć... Kto nie marzy, ten jest bardzo ubogim człowiekiem, nawet jeśli otacza się bogactwem. 



    Siłę marzeń znają: Harry, jego życiowa miłość – Marion, matka - Sara Goldfarb oraz przyjaciel Tyrone. Tego pamiętnego lata postanowili wreszcie zrobić krok w kierunku ich spełnienia. Harry chce przestać martwić się o pieniądze, Marion marzy o odcięciu się od rodziców, którzy w ogóle się nią nie interesują, i o otwarciu sklepu odzieżowego z własnoręcznie uszytymi ubraniami. Tyron pragnie wreszcie być KIMŚ dla swojej matki, sprawić, by mogła być z niego dumna. A Sara? Odkąd zmarł jej mąż, a Harry się wyprowadził, wiedzie samotne życie w swoim pustym mieszkaniu. Jej jedynym towarzyszem jest telewizor, najważniejszym pragnieniem - udział w programie telewizyjnym. Nic więc dziwnego, że telefon, informujący o wybraniu Sary do występu w telewizyjnym show, dodaje jej skrzydeł.

JESIEŃ

    W spełnieniu marzeń mają pomóc całej czwórce narkotyki. Harry, Tyrone i Marion chcą nimi handlować i zdobywać w ten sposób środki na realizację własnych planów. Po początkowym sukcesie pojawia się niebezpieczeństwo – zaczynają powoli wpadać w sidło nałogu. Sara również popada w uzależnienie. Czekając na oficjalne zaproszenie do udziału w programie, postanawia schudnąć, bo chce założyć do występu w telewizji swoją ulubioną czerwoną sukienkę sprzed lat. Aby osiągnąć swój cel, łyka coraz większe ilości leków psychotropowych.


ZIMA

    Tak… marzenia się spełniają, ale tym, którzy wiedzą, jakich użyć środków. Ci bohaterowie popełnili błąd, nie wybrali dobrej drogi i przyszło im zapłacić za to bardzo wysoką cenę…





    Być może niektórzy z Was już wiedzą, o jakim filmie mowa. Tym, którzy go nie widzieli albo nie mogą skojarzyć (choć to raczej mało prawdopodobne w przypadku tego filmu), podpowiem, że chodzi o jednej z najlepszych obrazów sygnowanych nazwiskiem reżysera Darrena Aronofsky’ego (znanego także dzięki filmom „Pi”, „Źródło” czy „Czarny łabędź”). Mowa oczywiście o „Requiem dla snu” („Requiem for a Dream”) – porażającej historii o losie kilku osób uwikłanych w nałóg. Ktoś powie, że nie ma tu czym się zachwycać - przecież filmów o takiej tematyce jest już całe mnóstwo. I z tym się zgodzę, aczkolwiek nie przypominam sobie, by wśród nich był obraz formatu „Requiem dla snu”. To Aronofsky podszedł w wyjątkowy, wprost hipnotyzujący sposób do poruszonego problemu.

    Przede wszystkim po mistrzowsku przedstawił wszelkie doznania i odczucia bohaterów – także te doświadczane w trakcie narkotycznych seansów. Co interesujące,   mamy tu  ukazany  punkt widzenia osoby, która jest pod wpływem środków odurzających. Ten sam sposób prowadzenia filmowej narracji stosuje Aronofsky, ukazując swych bohaterów w sytuacjach, gdy ponoszą konsekwencje własnych decyzji i ostatecznie sięgają samego dna na skutek uzależnienia.

    Kreacje aktorów (Jared Leto, Marlon Wayans, Jennifer Connelly, Ellen Burstyn) są szalenie wyraziste. Jako widz bardzo silnie odbierałam emocje filmowych postaci - ich nadzieję, strach, złość, ból czy upokorzenie. Sam Aronofsky przyznał nawet, że w życiu realnym uczestniczył kiedyś w pewnym wydarzeniu i wykorzystał to, kręcąc jedną z końcowych scen filmu, w której Marion upadla się ostatecznie na oczach zezwierzęconej publiki dla jednej działki narkotyku. Zastanawiam się, ile jeszcze własnych doświadczeń życiowych przeniósł reżyser do swego filmu, który tak porusza naturalizmem i wewnętrzną prawdą o kondycji człowieka, który tak przejmująco – z dokładnością dokumentu - ukazuje kolejne fazy uzależnienia.

    Jest także coś, co spaja cały film niewidzialną, ale za to doskonale słyszalną nicią – to przejmująca muzyka autorstwa Clinta Mansellap, w wykonaniu kwartetu smyczkowego Kronos Quartet (polecam od. Fenomenalnie łączy się z fabułą, dodając jej dramatyzmu (na szczęście nie przesadnego) i kunsztu. Soundtrack z „Requiem dla snu” jest od kilku lat dla mnie absolutnym numerem jeden wśród filmowych ścieżek dźwiękowych.

    Nie polecam tego filmu każdemu (osoby niepełnoletnie nie powinny go oglądać), nie jest to także film do obejrzenia w każdej chwili, bez uprzedniego przygotowania. Odbiór „Requiem dla snu” bez skupienia, czyli byle jak i byle gdzie, będzie wyrazem braku szacunku dla jego twórców. Obraz zasługuje na pełne zaangażowanie widza – emocjonalne i intelektualne, choć uprzedzam, że gdy się na to zdecydujecie, nie będzie Wam łatwo.

    Mimo wszystko warto się z nim zmierzyć – po to, by się bardziej uwrażliwić, by więcej poczuć i więcej zrozumieć. Po to, by poznać na sobie jarzmo nałogu, nie mając z nim nic wspólnego na co dzień…


Źródło zdjęć: http://www.filmweb.pl


czwartek, 7 lutego 2013

"Siedem minut po północy" Patrick Ness




data wydania: kwiecień 2013 (recenzja przedpremierowa)
wydawnictwo: Papierowy Księżyc
tytuł oryginału: A Monster Calls
tłumaczenie: Marcin Kiszela


     Są takie książki, które mają na nas szczególny wpływ. Po przeczytaniu zaledwie jednej strony czujemy, że wciągają nas w swój tajemniczy świat i nie zamierzają nas z niego wypuścić, mimo że bardzo tego chcemy. Im dłużej w nim przebywamy, tym większy czujemy dyskomfort, potem niemal fizyczny ból i strach, który okrywa nas szczelnie z każdej strony. Nie ma z niego żadnej drogi ucieczki, a jedyną formą oderwania się od tej papierowej rzeczywistości jest przeczytanie opowieści do samego końca. Czy tego chcesz, czy nie,  zmusi cię ona, byś poznał jej przesłanie, poznał PRAWDĘ w niej zawartą… Z taką książką przyszło mi się zmierzyć w ostatnich dniach.

    Gdy obudziłam się wraz z Conorem dokładnie siedem minut po północy, nie wiedziałam, czego się spodziewać, nie wiedziałam, co za chwilę się wydarzy, choć czułam dziwny niepokój. Jeden, potem drugi podmuch wiatru za oknem, kilka liści, które wpadły do pokoju, i coś… Nie, to chyba jakieś przywidzenie… Czyżby ten ogromny cis, który rośnie na zewnątrz, się poruszył? A jednak… Po chwili przeobrażony w najprawdziwszego potwora rozmawiał z Conorem. Przyszedł, by opowiedzieć mu trzy historie i na koniec wysłuchać tej czwartej, którą opowie mu już sam chłopiec.

    Na szczęście w końcu nastał ranek. Chcę wierzyć, że te nocne sceny były tylko sennym majakiem. Tymczasem widzę, jak chłopiec sam robi sobie śniadanie i delikatny porządek w domu. Dopiero po chwili pojawia się jego zmęczona matka – leczenie nie przynosi takiego skutku, jakiego pragną, i nowotwór z dnia na dzień wyniszcza ją coraz mocniej. Mimo tych trudności Conor nie zaniedbuje swoich szkolnych obowiązków – stara się jak może, dlatego tym trudniej jest mi patrzeć, jak jego - pożal się Boże - koledzy pastwią się nad nim i dokuczają mu. Wszystko zdaje się sprzysięgać przeciwko niemu. Na domiar złego POTWÓR nie pozwala mu o sobie zapomnieć – nawiedza go regularnie, przejmując kontrolę nad  emocjami i zachowaniem trzynastolatka.

    Chwile, które spędziłam z Conorem - bohaterem małej objętościowo, ale wielkiej pod względem treści, siły przekazu i ładunku emocjonalnego, powieści „Siedem minut po północy” – to jedno z najtrudniejszych czytelniczych spotkań, jakie do tej pory mi się przydarzyły. Patrick Ness, opierając się na pomyśle przedwcześnie zmarłej (z powodu raka piersi) pisarki Siobhan Dowd, stworzył chwytającą za serce historię kilkunastoletniego chłopca mierzącego się z chorobą i utratą matki. Ów nawiedzający go potwór to nic innego, jak negatywne emocje, z którymi musi się zmagać: lęk przed chorobą nowotworową matki i perspektywą jej śmierci, złość (a nawet agresja) z powodu sytuacji, która go przerasta, i jednocześnie brak sił do życia z takim brzemieniem. Przekonujące ukazanie skrajnych emocji i próby zmierzenia się z nimi, przyznania się do nich - oto cecha charakterystyczna utworu. Jest to fenomenalne studium dziecka borykającego się ze stratą bliskiej osoby – wyraźnie ukazane zostały kolejne etapy tego zjawiska.

    Chociaż opowieść najeżona jest ogromną ilością metafor i niedopowiedzeń, co ma na celu nadanie jej szczególnej głębi i z lekka filozoficznego wymiaru, mamy tu do czynienia z komunikatywnym językiem, który nie utrudnia odbioru treści. Łatwo uruchomić własną wyobraźnię, wczuć się w sytuację bohatera, poddać się szczególnej atmosferze zaprezentowanej historii.

    „Siedem minut po północy” daje dużo do myślenia. Sama zastanawiałam się nad tym, ile już takich „potworów” nawiedziło mnie w życiu (niekoniecznie zawsze muszą mieć one związek z czyjąś śmiercią). Wspominałam, jak z nimi walczyłam, jak udało mi się je pokonać. Zaczęłam też zadawać sobie pytanie: Jak ja zachowałabym się w obliczu takiej osobistej tragedii, jakiej doświadczył Conor? Wyniosłam z tej książki konkretną naukę – nigdy nie należy ukrywać przed samym sobą swoich prawdziwych uczuć i emocji, zawsze trzeba je nazywać po imieniu, choćby nie wiem jak bardzo było to trudne.

    Rok dwa tysiące trzynasty już na początku drugiego ze swych miesięcy postarał się o to, bym doświadczyła niezwykłej literackiej przygody z książką, która na dobre zapadła mi w pamięć. Wam też gwarantuję takie przeżycie, jeśli tylko zdecydujecie się po nią sięgnąć.

Ocena: 6/6


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Papierowy Księżyc


wtorek, 5 lutego 2013

"W ofierze Molochowi" Åsa Larsson




Przekład: Beata Walczak-Larsson
Oryginalny tytuł: Till offer at Molok
Data premiery: styczeń 2013
Liczba stron: 400
ISBN: 978-83-08-05028-6


W sidłach klątwy


Mnie, jako osobie dość twardo stąpającej po ziemi, realistce, trudno uwierzyć w rzeczywiste istnienie zjaw, sił nadprzyrodzonych czy istot zamieszkujących odległe nam planety. Nie dziwi więc, że z trudem też przychodzi mi uwierzyć w uroki czy klątwy, które rzucone przez kogoś przed wieloma laty permanentnie niszczą czyjeś życie. Jednak jest w moim bliskim otoczeniu rodzina, w której w sposób nagły i kompletnie niespodziewany tracą życie mężczyźni – często w dziwnych okolicznościach. O ile pierwsza śmierć mogła być tylko przykrym zrządzeniem losu, a następne dwie nieszczęśliwymi wypadkami, o tyle kolejne już bardzo mocno dawały do myślenia… Może złe czary naprawdę istnieją, a posiadając odpowiednią ku temu wiedzę oraz umiejętności, można rzucić na kogoś klątwę?

O zaledwie siedmioletnim Marcusie (bohaterze kolejnej książki Åsy Larsson pt. „W ofierze Molochowi”) właśnie tak mówiono – że ciąży nad nim klątwa. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że najbliższe osoby z jego otoczenia opuszczają go albo umierają jedna po drugiej? Matka porzuca chłopca w dzieciństwie i układa sobie życie na nowo daleko od syna, nie interesując się pierworodnym. Zostaje mu tylko ojciec, którego i tak pewnego dnia potrąca samochód. Szczątki dziadka zostają odnalezione w brzuchu niedźwiedzia, a babcia, która zapewniała mu wszystko to, czego nie dała matka, zostaje zadźgana widłami.

Za poszukiwania mordercy starszej kobiety zabiera się, znana już wielu czytelnikom z poprzednich książek tej serii, prokurator Rebeka Martinsson. Jednak nie było jej dane pracować nad sprawą zbyt długo. O to już postarał się kolega po fachu Carl von Post, który – bardziej dla sławy niż dla samej chęci prowadzenia śledztwa – odbiera je Rebece. Pani prokurator ostatecznie nie zraża się tym faktem i prowadzi dochodzenie na własną rękę. Do czego to posunięcie ją zawiedzie?

Między innymi będzie musiała się zmierzyć z tajemniczą historią rodziny Marcusa. Aby ją dobrze poznać, przyjdzie jej cofnąć się aż do czasów, gdy właśnie mijała druga rocznica zatonięcia Titanica. 15 kwietnia 1914 roku nauczycielka Elina Pettersson zmierzała pociągiem do Kiruny, by tam odmienić swoje życie…

Ktoś zapyta pewnie: co może mieć wspólnego ten mały chłopiec z tak odległą historią? Okazuje się, że więcej niżby można było sobie wyobrażać. A wyobraźni właśnie nie można odmówić autorce książki. Przy konstruowaniu jej postanowiła posłużyć się dwiema płaszczyznami czasowymi i lawirować płynnie pomiędzy latami 1914-1926 a czasami współczesnymi. Wnikając w głąb akcji, przekonujemy się, że nić łącząca te dwie płaszczyzny jest coraz grubsza, aż na finiszu wszystko staje się jasne. Jednak Larsson nie śpieszy się z ukazaniem rozwiązania – akcja płynie wolnym trybem, ale nie na tyle, by nużyć. Bohaterzy są niezwykle ciekawi i dobrze nakreśleni – szczególnie Elina ze swoją miłością do pracy pedagoga i książek. Bardzo lubiłam, gdy pisarka zabierała mnie w rzeczywistość, która otaczała nauczycielkę – niezwykle wyraźnie dało się odczuć klimat tych czasów. Mam nawet wrażenie, że te części fabuły wypadły nieco lepiej w konfrontacji z historią Rebeki Martinsson.

Zabieg autorki robi bardzo dobre wrażenie i czyni „W ofierze Molochowi” propozycją dość nietypową w moim odczuciu w dziedzinie kryminału, ale w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Całość czyta się bardzo dobrze i to lotem błyskawicy.

Miałam już przyjemność spotkać się z Larsson w związku z premierą "Aż gniew twój przeminie" i z pełną stanowczością stwierdzam, że „W ofierze Molochowi” jest zdecydowanie lepszą pozycją – tej pierwszej chętnie teraz odjęłabym punkcik w ocenie na rzecz drugiej.

Nie miałam natomiast okazji czytać poszczególnych części serii według kolejności, więc do końca trudno powiedzieć czy i jak wiele tracę – być może dużo, niewiele lub nic. Za to wiem na pewno, że po kolejną książkę Larsson, która czeka u mnie na półce ("Krew, którą nasiąkła") sięgnę dużo wcześniej niż planowałam.

Moloch, Molech lub Molekh – według dawnych wierzeń był to bóg, któremu oddawano w ofierze dzieci (w Biblii występuje pod postacią byka). Są też tacy, którzy uważali go za demona.

Ocena: 5.5/6


Oficjalna recenzja dla portalu lubimyczytac.pl:LINK


Książka przeczytana w ramach: Pochłaniam strony, bo kocham tomy!!!! 400 stron

piątek, 1 lutego 2013

"Skrawek nieba" Janina David




tłumaczenie: Elżbieta Olender-Dmowska, Katarzyna Malita
tytuł oryginału: A Square of Skye
wydawnictwo: Magnum
data wydania: październik 2012
ISBN: 978-83-89656-88-9
liczba stron: 492



Skrawek nieba, skrawek ziemi… połać życia


Janina David – jedna z wielu osób pochodzenia żydowskiego, która zdecydowała się opowiedzieć o swoich przeżyciach z lat II wojny światowej. Relacjonując losy swoje oraz bliskich, nie pisała o niczym, co stanowiłoby nowość z historii tego okresu. Nie jest też pierwszą, która przedstawiła ten czas z punktu widzenia dziecka (była małą dziewczynką, gdy zawaliło się jej spokojne i stosunkowo dostanie życie). Jednak ze wszystkich tytułów, jakie było mi dane poznać bliżej, trudno mi wyróżnić choć jeden, który byłby równie dobrze napisany, ale po kolei… Zacznę od skrótowego opisu lektury, z którą miałam przyjemność spędzić czas, mimo iż ta, do najłatwiejszych nie należy…
Rzecz się tyczy wspomnień opatrzonych tytułem „Skrawek nieba” wymienionej już wcześniej przeze mnie Janiny David, czule nazywanej przez rodziców Jasią. Poznajemy ją w momencie, gdy jest młodziutką damą i mieszka w Kaliszu wraz z rodzicami i pomocą domową. Niczego im nie brakuje, nie cierpią głodu, nie jest im zimno. Gdy Niemcy wkraczają do Polski, sytuacja diametralnie się zmienia. Swoje dotychczasowe dostanie życie zamieniają na marny byt w getcie warszawskim, który niesie ze sobą z dnia na dzień coraz większy głód, biedę i choroby. Ciężko im także o suchy kąt niezainfekowany przez pluskwy czy inne robactwo. Mimo wszystko, rodzina stara się żyć tak, jakby kwestia pobytu w getcie była tylko stanem przejściowym, po którym wszystko wróci do normy, a zasłyszane pogłoski o istnieniu obozów koncentracyjnych, gdzie podobno przewożeni byli wysiedlani sąsiedzi, były kłamstwem, mającym na celu straszenie tych, którzy pozostali na miejscu. Niektórym członkom rodziny Jasi w dość szybkim czasie przyszło się przekonać, że te pogłoski były jednak brutalną prawdą… Niebawem Janina rozpoczyna samodzielne życie (którego opis zawiera się w drugiej części książki, opatrzonej tytułem „Skrawek ziemi”). Początkowo korzysta z pomocy znajomych rodziców, by potem zostać pod opieką sióstr zakonnych w klasztorze w Płudach, a następnie przebywać w warszawskim sierocińcu.
Dla autorki wspomnień czas wojny kończy się o tyle dobrze, że udaje jej się zachować życie. Mimo nieprzychylności wielu osób, mimo szykan i życia w ciągłym strachu. Tym, co mocno mnie zaskoczyło podczas lektury, była niezwykła dojrzałość i mądrość, jaką cechowała się Janina, będąc jeszcze dzieckiem. Jak tylko mogła, starała się pomagać rodzicom, matce, gdy ojciec przebywał daleko poza granicami Polski. W wieku kilku lat miała pełną świadomość tego (choć nikt wprost jej o tym nie powiedział), że rodzice dla jej prawidłowego wzrastania drastycznie uszczuplają swoją dietę. Już wtedy – jak opowiada – czuła się niczym złodziej okradający rodziców z tego, co im także się należało. Zaskakuje też jej wyjątkowa miłość do literatury – już jako dziecko pochłaniała książki w ciągu krótkich chwil, nie mając ich nigdy dość. Uwielbiała wszelkie zabawy i gry słowne, układała wiersze, grała w sztukach – była bardzo aktywną dziewczynką – na tyle, na ile umożliwiała to wojna.
Całość wspomnień jest ujęta w bardzo spójnej formie. Czyta się je jak bardzo dobrą powieść z kręgu beletrystyki z tą jednak różnicą, że jest to przecież historia oparta na faktach. Autorka ma duży talent literacki i świetnie się nim posługuje. Jest niezwykle szczegółowa w swoich opisach – czytając „Skrawek nieba” ma się wrażenie, jakby od najmłodszych lat prowadziła dziennik, skrupulatnie opisując swoje życie. Tak naprawdę jednak Janina David spisała swoje dzieje na podstawie zapamiętanych przez siebie głównych wątków. Potem połączyła je wszystkie za pomocą bardzo dobrego stylu, prostego języka i szczerości, która charakteryzuje każdą młodą osobę, tworząc piękną oraz wzruszającą opowieść, utkaną z własnych wspomnień.
Podziwiam Janinę David również za wrodzoną wiarę w to, że lepsze czasy w końcu muszą nadejść…
Z sadów drzemiących w jesiennym słońcu wiatr przyniósł zapach dojrzewających owoców. Zapach powracającego życia. Zapach pokoju.[1]

Ocena: 6/6




[1] J. David, Skrawek nieba, Magnum, Warszawa 2012, s. 488.




Oficjalna recenzja dla portalu lubimyczytac.pl:LINK

Książka przeczytana w ramach: Pochłaniam strony, bo kocham tomy!!!! 492 strony

Kuferkowe rozdanie nr 8 i inne sprawy :)




Witam lutowo. :) Zanim przejdę do obwieszczenia Wam tego, kto zgarnia książki ze styczniowej edycji kuferka małe info ode mnie.

1. Jak być może już ktoś z Was zauważył po prawej stronie mojego bloga (w menu) pojawił się odnośnik pt. "Filmy najbliższe sercu Książkówki". W tej chwili prowadzi on do głównej strony bloga, ale już niebawem otworzy przed Wami świat filmów, które moim zdaniem są tymi najpiękniejszymi, najbardziej intrygującymi - tymi, które mogę oglądać wiele razy i nigdy mi się nie nudzą. Jakie to będą filmy? To oczywiście wielka niewiadoma, ale tylko dla Was. ;) Ja mam już w głowie kilka fantastycznych tytułów...

2. Jak widzicie powyżej kuferkowy banerek się zmienił i prosiłabym osoby, które mają na to czas i ochotę, by go podmieniły u siebie na blogach.

Link do grafiki: http://img717.imageshack.us/img717/7553/46497923.gif 

Kod HTML do całego bannerka: 

<p align="center"><a href="http://ksiazkowka.blogspot.com/2012/06/kuferek-ksiazkowki-czyli-ewa-znow.html"><img src="http://img717.imageshack.us/img717/7553/46497923.gif" width="230" height="180" /></a></p>


To tyle jeśli chodzi o ogłoszenia parafialne. Teraz to, co tygryski lubią najbardziej, czyli nagrody. Dwie książki wędrują do:


Pauliny

Moje gratulacje! Czekam na Twój adres (albo sama Cię o niego poproszę, jeśli mnie nie wyprzedzisz ;) ). Wszystkich tradycyjnie odsyłam do kuferka - zobaczcie, co tam nowego.