środa, 26 czerwca 2013

"Statek śmierci" Yrsa Sigurdardóttir


tłumaczenie: Małgorzata Bochwic-Ivanovska
tytuł oryginału: Brakið
wydawnictwo: Muza
data wydania: 6 czerwca 2013
ISBN: 9788377583395
liczba stron: 336


W statku widmo


Czy istnieje takie miejsce na ziemi, które może stanowić idealną scenerię do popełnienia najokrutniejszych przestępstw? Powiecie, że każde miejsce może takim być, i słusznie. Jednak aura pewnego zakątka zdaje się dawać niepisane przyzwolenie na najmroczniejsze działania, do których zdolny jest człowiek… Na próżno szukać tu długiego pobytu słońca na przejrzystym niebie, wszak często przykrywa je solidna pierzyna z ciężkich chmur. Naturalna w związku z tym wydaje się być wszędobylska ciemność, która nastaje bardzo szybko w ciągu dnia i ustępuje późnym rankiem. A jeśli dodać do tego otaczającą to miejsce wielką wodę, to mamy idealne tło dla mrożących krew w żyłach wydarzeń…

Miejscem tym jest Islandia i położone na jej terytorium miasto (będące jej stolicą) Reykjavik. To tu rozgrywa się większa część akcji najnowszej powieści Yrsy Sigurdardóttir pt. „Statek śmierci”. Egir, będący przedstawicielem komisji likwidacyjnej banku, wraz z żoną Lárą i córkami (bliźniaczkami)         
Arną oraz Bylgją ma wyruszyć w rejs, zastępując swojego niedysponowanego kolegę. Początkowo wszyscy cieszą się na samą myśl o podróży statkiem, lecz z czasem Egir zaczyna mieć przeczucie, że nie jest to dobra decyzja. Jednak raz podjętej decyzji nie można już zmienić – rodzina wraz z trzyosobową załogą wyrusza w rejs.

W dniu, w którym jednostka ma przybić do portu, na powitanie wychodzi grupka osób. Każda z nich oczekuje na powrót kogoś z pasażerów i gdy tylko jacht pojawia się w zasięgu wzroku, radość rozpiera wszystkich. Nie tylko dlatego, że za chwilę zobaczą swoich bliskich, dzieje się to także za sprawą niebywałego uroku statku. Jednak wraz z jego przybliżaniem się do nadbrzeża, zmieniają się reakcje oczekujących: radość ustępuje miejsca przerażaniu… Obiekt z niebezpieczną prędkością zbliża się do nich, aż ostatecznie uderza w nadbrzeże. Okazuje się, że to nie koniec emocji fundowanych świadkom katastrofy i całemu społeczeństwu. Szybko wychodzi na jaw, że na pokładzie statku nie ma ani jednej osoby…

Gdzie podziali się załoga i pasażerowie? Za rozwikłanie tej zagadki weźmie się Thora, będąca adwokatem rodziny osób, które zaginęły bez wieści. Nie będzie to łatwe ani przyjemne zadanie, za to obfitujące  w mnóstwo pytań i bardzo mało odpowiedzi. Jak wskazuje opis fabuły, można spodziewać
się po „Statku śmierci” konkretnej akcji. Czy słusznie? Jak
najbardziej! Ta misternie utkana opowieść, w której nic nie wydaje się być jasne i zrozumiałe, lawirująca pomiędzy gatunkiem thrillera, kryminału i horroru naprawdę mocno wciąga. Akcja powieści jest przeplatanką aktualnych posunięć Thory w sprawie z minionymi wydarzeniami na statku. Na drugi plan schodzą postacie, które nie wydają się być nazbyt wyraziste czy mocno zapadające w pamięć, ale to nic nie szkodzi. Autorka wiedziała, co robi, pisząc tę powieść, i postawiła wszystko na jedną kartę, kartę akcji i wygrała! Stworzyła emocjonującą do ostatniej strony powieść. Co straszy w powieści Sigurdardóttir? Wiele mrocznych opisów, wybujała fantazja bohaterów i to okropne uczucie braku zaufania do kogokolwiek. Warto też dodać, że „Statek śmierci” mocno wyróżnia się na tle innych utworów z tej kategorii – w końcu rzecz dzieje się na statku, a nie wydaje mi się, by autorzy w ostatnim czasie dość często decydowali się na takie umiejscowienie akcji swoich dzieł.

Jestem po raz drugi usatysfakcjonowana powieścią Yrsy Sigurdardóttir. Poprzednio czytałam „Pamiętam cię” i już wtedy przypadł mi do gustu jej styl oraz klimat budowanych historii. W przypadku „Statku śmierci” pisarka potwierdziła, że zasługuje na laury i miłość fanów.  Dodatkowo dostaje wysoką lokatę w rankingu moich ulubionych pisarzy.

Ocena: 5.5/6

Oficjalna recenzja dla portalu Lubimy Czytać: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/2469/w-statku-widmo 


Przy okazji pragnę Was zaprosić na wciąż trwający konkurs u Pauliny, w którym wygrać można egzemplarz "Statku śmierci". Wystarczy tylko pomęczyć swój narząd... mowy. ;)

niedziela, 23 czerwca 2013

Filmy najbliższe sercu Książkówki - 4



gatunek: Dramat
produkcja: USA
premiera: 31 grudnia 1993 (Polska), 17 grudnia 1993 (świat)
reżyseria: Lasse Hallström
scenariusz: Peter Hedges


"Co gryzie Gilberta Grape'a" reż. Lasse Hallström / "What's Eating Gilbert Grape"



Lata dziewięćdziesiąte mają swój specyficzny urok. Darzę je ogromną sympatią i sentymentem. Polska muzyka brzmiała wtedy wyjątkowo dobrze, teksty ujmowały, a Rock zasługiwał na zapisywanie tego gatunku wielką literą. Kino także miało wtedy wyjątkowo dużo do zaoferowania widzom. Nie chodzi tu jedynie o ilość filmów, ale przede wszystkim o ich jakość. W roku 1993 do kin na całym świecie wszedł film, który sprawił, że nazwiska Depp oraz DiCaprio zapadły w pamięć milionów już na zawsze…

"Co gryzie Gilberta Grape'a" w reżyserii Lasse Hallströma to pozornie bardzo prosta historia, opowiadająca po prostu o… życiu. Życiu po trosze każdego z nas, bo i ja, i Ty mamy w swojej rodzinie jakieś problemy, bolączki, stres i choroby. Jednak jest coś, co wyróżnia tę opowieść, coś, czego wielu z nas mogłoby bohaterom pozazdrościć, i czego wielu z nas po prostu nie ma… 

www.filmweb.pl

Gilbert jest młodym mężczyzną, któremu życie zafundowało przyśpieszony kurs dorastania. Gdy jego ojciec popełnił samobójstwo, Gilbert musiał przejąć rolę głowy rodziny i postarać się zadbać o nią. Nie jest mu z tym wszystkim łatwo, bo oprócz zapewnienia bliskim utrzymania musi sprawować pieczę nad upośledzonym umysłowo osiemnastoletnim bratem Arniem, siostrami: Amy oraz nieznośną Ellen i chorobliwie otyłą matką Bonnie. Nic dziwnego, że Gilbert zaczyna mieć serdecznie dość sytuacji, w której się znajduje. Pewnego dnia jednak w mieście pojawia się młoda turystka, która swą urodą i charakterem ujmuje Gilberta i pomaga mu żyć inaczej, widzieć i czuć więcej…

Prawda, że dość banalnie prezentuje się opis filmu? Gdybym dopiero teraz miała obejrzeć go po raz pierwszy i zapoznała się z prezentacją fabuły, to całkiem możliwe, że w ogóle zrezygnowałabym z tego. I straciłabym baaardzo wiele… Ogromna wartość i jeszcze większy ładunek emocjonalny, jaki niesie ze sobą ten obraz, ujawniają się podczas seansu – dopiero wtedy widać, że to nie jest taka zwykła opowieść o niczym. Rodzina ta – jak wiele innych – mierzy się ze swoimi problemami i stara się żyć jak najlepiej każdego dnia. Nie jest im łatwo, sytuacja otyłej matki jeszcze mocniej wszystko utrudnia, ale… mimo to, mimo że często wszyscy mają siebie nawzajem dość, to miłość, jaką darzą siebie nawzajem, jest ogromna i niesamowita. Nie ma przy tym ani krzty patetyczności, wszystko jest jak najbardziej naturalne i prawdziwe. Tego właśnie niejeden z nas mógłby tej rodzinie pozazdrościć i niestety nie każdy z nas tego w życiu doświadcza – tej cudnej więzi zbudowanej na silnym fundamencie miłości.

www.filmweb.pl
A propos kilku innych filmów zdarzało mi się wspominać o aktorach wcielających się w role osób niepełnosprawnych. Pisałam też, że jedną z najlepszych ról, jakie w życiu było mi dane widzieć, jest właśnie rola Arniego, grana przez Leonardo DiCaprio. Dziewiętnastoletni wówczas DiCaprio zagrał tego chłopca po mistrzowsku – zachowanie, gesty, mowa, czyny… to wszystko razem wzięte stanowi bardzo wierne odzwierciedlenie osobowości  niepełnosprawnego umysłowo. Nie ma w tym ani grama fałszu – jest jedynie porażający realizm. To, że nie przesadzam ze swoją oceną gry aktorskiej DiCaprio, będzie wiedział tylko ten, kto na co dzień obcował lub obcuje z osobami dotkniętymi taką przypadłością. Leonardo dostał za tę rolę jedynie nominację do Oscara, ale wierzcie mi, że jak nikt inny z obsady tego filmu zasługiwał na taką nagrodę.

Pozostali aktorzy również grają wyśmienicie. Na przykład Bonnie jest niezwykle prawdziwa – to autor książki, na podstawie której powstał film, wybrał Darlene Cates do tej roli i bez wątpienia był to najlepszy wybór, jakiego mógł dokonać. A Depp? Jak niemal zawsze nienaganny, dokładny, z lekka hipnotyzujący i bardzo urzekający, aczkolwiek przyznam szczerze, że jego blask w tym filmie przyćmiewa DiCaprio. 

www.filmweb.pl

Sama sceneria, w której kręcone były zdjęcia, idealnie komponuje się z fabułą i tworzy specyficzny, z lekka duszny klimat słonecznych, ciepłych i zakurzonych od pyłu i piasku południowych rejonów Stanów Zjednoczonych Ameryki (film powstał w Texasie).

Czy ktoś jeszcze tego filmu nie widział? Jeśli tak, to koniecznie musi uzupełnić braki, bo jest to jeden z najlepszych obrazów w kinie światowym, podstawa dla każdego kinomaniaka, pozycja obowiązkowa dla wrażliwców i fanów prawdziwych aż do bólu, życiowych opowieści.


Zdjęcia pochodzą z: http://www.filmweb.pl. 




środa, 19 czerwca 2013

"Sekretne życie CeeCee Wilkes" Diane Chamberlain


"The Secret Life of CeeCee Wilkes" Diane Chamberlain


tłumaczenie: Tomasz Wilusz
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 5 lutego 2013
ISBN: 978-83-7839-442-6
liczba stron: 544




Pani Picoult, ma pani godną konkurentkę!



Diane Chamberlain to Jodi Picoult amerykańskiego południa. 
Tak głosi okładka książki, z jaką w ostatnich dniach spędzałam czas. Z Jodi Picoult jako pisarką miałam (jak do tej pory) do czynienia tylko raz przy okazji lektury „Świadectwo prawdy”. Podobnie jak z panią Chamberlain, ale zgodnie z głosem mojego sumienia śmiało mogę powiedzieć, że zdanie z okładki jest mocno przesadzone. Diane zdecydowanie przerosła Jodi!

Zanim przejdę do wyrażenia mojego zachwytu nad pisarstwem tej amerykańskiej autorki (choć nie bez nutki goryczy), opowiem co nieco o fabule „Sekretnego życia CeeCee Wilkes” (bo to o tym tytule mowa). Wierzcie mi, że opowiedzenie o tej książce w taki sposób, by nie zdradzić za dużo, a jednocześnie zainteresować Was nią, nie będzie łatwe, ale podejmę to wyzwanie.

Mamy rok 1977. Świat obiega zatrważająca informacja: ciężarna żona gubernatora Russella, Genevieve, została porwana. Choć żądania przestępców (Timothy’ego Gleasona i jego brata) szybko stają się znane, to cała historia nie kończy się dla kobiety pomyślnie. Dwadzieścia lat później zostają odnalezione szczątki ofiary, jednak nie ma przy nich najmniejszego śladu po jej dziecku. 


CeeCee Wilkes – mimo że w czasie, gdy o tej sprawie było bardzo głośno, miała zaledwie szesnaście lat – wie o niej bardzo dużo. Posiada informacje, które mogą wstrząsnąć światem, jednak wyjawienie ich stanowi zagrożenie dla niej samej oraz jej rodziny. Z kolei wyjście prawdy na jaw może przyczynić się do uratowania życia Timothy’ego, który został oskarżony o morderstwo kobiety. Czy w CeeCee górę weźmie sumienie i nie pozwoli ona na skazanie na śmierć mężczyzny? A może zamilknie na zawsze i do końca swoich dni będzie żyć z piętnem kłamstwa oraz poczuciem odpowiedzialności za wyrok śmierci, któremu można było zapobiec?

Pytań, jakie pojawiają się już na początku lektury, jest bardzo wiele, a odpowiedzi na nie… są szalenie ciekawe! Z ręką na sercu przyznaję, że już dawno nie czytałam tak dobrej prozy obyczajowej! A pamiętacie chyba, jak całkiem niedawno marudziłam, że nie mogę trafić na naprawdę dobry tytuł należący do tego typu literatury? I w końcu się udało! Przyszło mi na to trochę poczekać, ale było warto.

Ogromnym i najważniejszym plusem tej książki jest wartka akcja. W powieści niemal cały czas coś się dzieje, coś się zmienia, pojawiają się komplikacje, zagrożenia, problemy, ale też momenty ukojenia w chwilach szczęścia bohaterów. Ponadto autorka doskonale wiedziała, kiedy powinna bardziej szczegółowo opisać niektóre fakty, a kiedy przyspieszyć relację i przeskoczyć w kolejnym rozdziale do wydarzeń z następnego roku. Zniwelowało to do zera uczucie znużenia lekturą – nie zaznałam go przy poznawaniu życia CeeCee ani razu. 

Czy są jeszcze jakieś plusy? Naturalnie: jak na porządną „obyczajówkę” przystało – sporo emocji. Niemal w każdej chwili życia tytułowej bohaterki wiemy, co dzieje się w jej głowie i sercu. Wczuwamy się w jej sytuację, wręcz dorastamy wraz z nią! Uczymy się życia, cieszymy się nim oraz popełniamy z te same błędy, w końcu słono za nie płacąc.

Na początku mojej recenzji wspomniałam, że powieść Chamberlain ma pewną rysę. Chociaż nie jest ona zbyt pokaźnych rozmiarów, to jednak znacznie zaniża końcową ocenę powieści. Otóż w związku z głównym wątkiem fabuły nie mogłam wyzbyć się poczucia nierealności niektórych z zaprezentowanych zdarzeń. Do tego dochodzi fakt przeraźliwej naiwności głównej bohaterki. Muszę jednak przyznać, że akcja wciągnęła mnie w swój wir tak mocno, że postanowiłam nie być zbyt drobiazgowa, przymknąć oko na te uchybienia i dałam się ponieść opowieści. I co? I naprawdę tego nie żałuję. Wiem też, że to na pewno nie ostatnie moje spotkanie z panią Chamberlain. 

Diane Chamberlain
źródło: www.lubimyczytac.pl



Książkę tym razem polecam każdemu, bez wyjątku! Nawet tym, którzy za „obyczajówkami” nie przepadają – możecie być naprawdę mile zaskoczeni tą lekturą. Zupełnie jak ja sama.

Ocena: 4.5/6











niedziela, 16 czerwca 2013

Kuferkowe wieści :)



Kochani, pamiętacie o moim Kuferku, prawda? :) Super! A dlaczego o to pytam? By zapowiedzieć Wam małą niespodziankę z nim związaną. :) Jak niektórzy z Was już zauważyli swym bystrym wzrokiem i przenikliwym umysłem Kuferek ma już roczek. Ma swoje pierwsze urodziny! Prawda, że szybciutko to zleciało? :) W związku z tym faktem szykuję dla Was pewną niespodziankę. Jaką? O tym dowiecie się już na początku lipca. Zapraszam! :)

piątek, 14 czerwca 2013

"Joyland" Stephen King



tłumaczenie: Tomasz Wilusz
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 6 czerwca 2013
ISBN: 9788378395355
liczba stron: 336


Gdy po raz pierwszy moim oczom ukazała się zapowiedź najnowszej powieści Stephena Kinga, liczyłam na wiele. Nie zamierzam tu udawać potulnej fanki pisarza, która jak młody pelikan łyknie wszystko to, co ten rzuci, i nie zamarudzi ni razu. Oczekiwania moje były pokaźnych rozmiarów wobec tego dzieła ze względu na umiejscowienie akcji. Co w pierwszej chwili może przyjść na myśl wytrawnemu fanowi Kinga, gdy usłyszy hasło „wesołe miasteczko”? Pewnie klaun… a jeśli klaun, to i absolutny klasyk pt. „To”… a jeśli „To”, to na pewno przerażająco wciągająca fabuła oraz potężna doza strachu. Liczyłam w duchu, że podobne wrażenia spotkają mnie również przy lekturze  powieści „Joyland”.

Cóż to ten cały Joyland? To właśnie wcześniej wspomniane wesołe miasteczko czy też park rozrywki, jak kto woli. To tam znalazł pracę główny bohater powieści, Devin Jones. Młody (dopiero wkraczający w dorosłość) chłopak, dwudziestojednoletni student, który postanowił sobie dorobić w czasie wakacji (a raczej zarobić na koszty związane z nauką). Joyland miał zapewnić Devinowi nie tylko zarobek, ale też ukojenie dla zranionego serca, gdyż Wendy, jego pierwsza wielka miłość, nie potraktowała go zbyt dobrze i praca w tym specyficznym miejscu miała pomóc w zatarciu śladów po szkodliwej działalności dziewczyny w życiu Jonesa. O pierwszej miłości na ogół się nie zapomina, Dev też nie zapomniał, jednak wydarzenia, które rozegrały się w tym miejscu „produkującym rozrywkę” (jak mawiał jeden z tamtejszych pracowników), bez wątpienia kazały skupić mu uwagę na czymś zgoła innym… Z jednej strony napiera na niego zasłyszana historia sprzed lat o brutalnym morderstwie na terenie Joylandu i chęć rozwikłania zagadki, kto jest mordercą, z drugiej zaś – więź z pewnym małym chłopcem i jego samotną matką. 


Jak łatwo się domyślić, King przedstawił nam bardzo uczuciowego bohatera. Emocje tego młodego mężczyzny wylewają się z kart powieści wprost – że użyję takiego obrazowego określenia – do naszych oczu i umysłów. Nie znaczy to jednak, że mamy tu do czynienia ze zniewieściałym mazgajem – co to, to nie. Dev wszak jest odważnym bohaterem, co udowodnił nie raz. Jednocześnie to zwyczajny chłopak, który dopiero wchodzi w dorosłość, dojrzewa na naszych oczach. A jeśli tak wiele można powiedzieć o bohaterze danego utworu, to może oznaczać to tylko jedno – doskonałą jego kreację (jak i większości innych postaci w tej powieści). Kingowi chyba nigdy nie można było zarzucić tworzenia nudnych, banalnych czy mdłych postaci – zawsze są wyraziste i dają się lubić (nawet jeśli w toku fabuły wyrżną tuzin przypadkowych ludzi).

Sama historia jest niczego sobie – całkiem dobry pomysł okraszony tym, co dla Kinga charakterystyczne, czyli słowolejstwem, gawędziarstwem. Ja to akurat kocham, inni nienawidzą – nie ma sensu na ten temat się dłużej rozwodzić, bo zdania są w tym przypadku podzielone chyba po równo.

Mamy plus, mamy neutral, teraz przyszła pora na minus. Zaskoczeni, że jakiś w moim mniemaniu jest? Ano jest. Oprócz wątku obyczajowego ze szczyptą morderstwa mamy też i ciut fantastyki. I tutaj się King nie przyłożył – trzeba to powiedzieć otwarcie. Wygląda to trochę tak, jakby napisał całość, a ktoś z jego otoczenia to przeczytał i powiedział: „Staaary, ale gdzie strachy? Weź tu dopisz coś, co ludzi z łóżek wyrwie, bo inaczej pomyślą, że to nie ty książkę napisałeś”. I King się wziął i posłuchał… na swoje nieszczęście, bo nikogo to z łóżek nie wyrwie. Baa, nawet stare bambosze dalej będą się mocno na nogach trzymać! Wątek ten poprowadzony jest bardzo kiepsko, mam wrażenie, że na tzw. „odczep się”. Panie King, trzeba było albo się postarać, albo całkiem sobie odpuścić ten element…

I to by było na tyle, jeśli chodzi o moje wrażenia po przeczytaniu najnowszego dzieła Kinga. Nie są podobne do tych, które miałam po przeczytaniu powieści „To” – teraz nawet mi z lekka wstyd, że przed lekturą ośmieliłam się powiązać te dwa utwory. Co i tak nie zmienia mojej sympatii do twórczości jednego z moich ulubionych pisarzy. Czekam teraz z utęsknieniem na nową dawkę wrażeń, których niewątpliwie dostarczy „Doctor Sleep”.



Ocena: 4/6

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: "Świat Stephena Kinga".

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:


poniedziałek, 10 czerwca 2013

"Oto stoję w deszczu ciała" Eda Ostrowska


wydawnictwo: Jirafa Roja
data wydania: 9 maja 2013
ISBN: 9788363879075
liczba stron: 152


Lubię poezję. Lubię słuchać tego, co ma mi do powiedzenia za pomocą wiersza jego autor. Jednak nigdy nie potrafiłam (i nadal nie potrafię) spotykać się z wierszami zbyt często. Dlaczego? Dlatego, że gdy czytam poezję, zawsze mam wrażenie, że ingeruję w czyjąś intymność. Niby wiem, że autor poniekąd tego chce, skoro wystawia na światło dzienne kawałek swojej duszy w formie wiersza, ale i tak czuję, jakbym wchodziła brudnymi butami w czyjś kawałek świata. Niemal identyczne odczucia spotkały mnie po ostatniej lekturze…

W moje ręce trafiła w ostatnich dniach lektura wyróżniająca się na tle innych – nie tylko tych moich ulubionych, ale tych w ogóle. Nie ma banalnego czy zwykłego tytułu. Podobnie jest z niepospolitą okładką. Nie jest napisana w standardowy sposób i nie opowiada o sprawach łatwych… Ta książka, a konkretnie dziennik, nosi tytuł „Oto stoję w deszczu ciała”. Jej autorka – Eda Ostrowska

(…) jest poetką i prozatorką o znaczącym dorobku, postacią ważną dla polskiej kontrkultury lat 80-tych. (…) To późne dziecko epoki Stachury, polskiego pokolenia hippisowskich „dzieci kwiatów”, ale w jej pisarstwie jest już coś punkowo drapieżnego, autowiwisekcyjnego.[1]

Ostrowska spisuje swoje życie bardzo szczegółowo, niemal chwila po chwili. Wpisy w jej dzienniku opatrzone są precyzyjnym określeniem czasu – godzinami z wyszczególnieniem upływających minut. Autorka pisze o procesie wchodzenia w dorosłość. Nie był to etap łatwy w jej życiu – widać to niemal od pierwszych słów, które nakreśliła w dzienniku. Rzeczywistość jest dla niej odrębnym światem, w którym nie może się odnaleźć. Ta dwudziestoletnia wówczas dziewczyna (obecnie Edwarda Ostrowska ma 54 lata) zdaje się kompletnie nie pasować do otaczającej ją rzeczywistości, co znajduje odzwierciedlenie w swoistym buncie przeciwko otaczającym ją realiom. Można powiedzieć, że chętnie zamyka się przed światem w szpitalu psychiatrycznym, gdzie wnikliwie obserwuje wszystko i wszystkich – nic nie jest w stanie umknąć jej uwadze. Ponadto ukojenia szuka wśród narkotyków oraz środków farmakologicznych. Można powiedzieć, że w akcie autodestrukcji szuka ucieczki od tego, czego nie akceptuje, czego nie rozumie i z czym nie czuje się dobrze.

Ukojenia szuka także w poezji, wierząc, że pisanie da jej poczucie wolności i zmniejszy cierpienie. Dziennik utrzymany w poetyckiej formie – mocno odzwierciedlający jej stan ducha, ciała i myśli – staje się sposobem na wyrażenie siebie. To, co zapisuje, sprawia wrażenie chaosu, krótkie zdania stanowią zlepek miliona myśli krążących po głowie kobiety.

Jeśli ktoś – sugerując się liczbą stron tej książki – myśli, że szybko sobie z nią poradzi, np. jadąc autobusem do pracy, jest w ogromnym błędzie. Po pierwsze, to pozycja trudna (niełatwa w odbiorze), wymagająca od czytelnika maksimum zaangażowania i skupienia. Po drugie, czytając tę książkę byle jak, byle gdzie, po tzw. łebkach, wyrządzilibyśmy krzywdę jej autorce. Z tym przejmującym dziennikiem trzeba się najpierw oswoić, następnie wczytać w jego treść i włożyć w to maksimum serca.

Ocena? Nie podejmuję się jej podania, bo „Oto stoję w deszczu” jest pozycją niepodlegającą jakiejkolwiek ocenie. Dla kogo? Dla czytelników wrażliwych, tolerancyjnych, z otwartym umysłem oraz sercem.





[1] E. Ostrowska, Oto stoję w deszczu ciała, Jirafa Roja, Warszawa 2013, s. 6.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Jirafa Roja.

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: "Polacy nie gęsi, czyli czytajmy polską literaturę!".

niedziela, 9 czerwca 2013

Przypominajka :)





Czy dobre duszyczki pamiętają o poniższym wyzwaniu?? :) Mam wrażenie, że wiele duszyczek zapomniało... :) Ostateczny termin podawania linków to 18 czerwca. Pamiętajcie i czytajcie lektury z lat dzieciństwa. :)




czwartek, 6 czerwca 2013

"Zamiast ciebie" Sofie Sarenbrant


"I stället för dig" Sofie Sarenbrant



tłumaczenie: Robert Kędzierski
seria/cykl wydawniczy: Agnes tom 2, Czarna Seria
wydawnictwo: Czarna Owca
data wydania: 23 stycznia 2013
ISBN: 978-83-7554-437-4
liczba stron: 320


Gdy przeszłość powraca

Jak może czuć się mężczyzna po zaginięciu swojej ciężarnej żony? Nietrudno się domyślić, że bardzo źle, a jeśli dodać do tego podejrzenia policji, iż to właśnie on stoi za tajemniczym zniknięciem współmałżonki, to sprawa jeszcze bardziej się komplikuje. A przecież miało być tak pięknie! Postanowili wybrać się na krótkie wakacje wraz z przyjaciółmi i odpocząć od codzienności. Miła rozrywka jednak w pewnym momencie przeradza się w kłótnię, a kolejnego dnia po kobiecie ginie wszelaki ślad… Z tak przykrym scenariuszem wydarzeń zapoznałam się w zeszłym roku, czytając debiut literacki szwedzkiej pisarki, Sofie Sarenbrant, pt. "36 tydzień".

Obecnie przyszła kolej na lekturę drugiej części kryminalnej serii, której akcja toczy się w miasteczku Brantevik (aktualnie autorka pracuje już nad czwartym tomem). Kontynuacja opatrzona jest tytułem „Zamiast ciebie”. Znów spotykamy w niej Tobby'ego, który szesnaście lat wcześniej musiał zmierzyć się z zaginięciem żony, Agnes. Nową, główną postacią w powieści jest ich pełnoletnia już córka, Nicole. W pierwszej chwili chciałam napisać, że to właśnie Nicole powoduje, że znów dochodzi do dramatu w rodzinie, a przeszłość wraca ze zdwojoną siłą, ale tak naprawdę winę za tę dramatyczną sytuację ponosi cała trójka. Przemilczanie prawdy z przeszłości, tajemnice i kłamstwa ostatecznie doprowadzają do tego, że Nicole, podobnie jak jej matka przed laty, ginie w tajemniczych okolicznościach, próbując na własną rękę dotrzeć do prawdziwej wersji zdarzeń sprzed szesnastu lat. Czy Nicole poznała prawdę? Czy wróciła szczęśliwie do domu?


Lektura książki Sarenbrant na pewno przyniesie wam odpowiedzi na te pytania. Ponadto, jeśli macie już za sobą pierwszą część, czyli „36 tydzień”, to szybko zorientujecie się, że pod względem rozbudowania fabuły, jak i przedstawienia głównych bohaterów wypada ona dość blado przy „Zamiast ciebie”. W najnowszej odsłonie tajemniczej opowieści więcej dowiedziałam się o bohaterach, zdecydowanie lepiej poznałam Tobby’ego oraz Agnes – ich rysy osobowościowe są bardziej wyraziste, a odczuwane przez bohaterów emocje – jeszcze bardziej wydobyte. Sposób prezentowania losów postaci spowodował, że zaczęłam wczuwać się w ich sytuację – żal było mi okłamywanej Agnes, która przez długi czas była pewna, że ma wokół siebie życzliwych ludzi. A Tobby? Okazało się, że – niestety – niczym pozytywnym się nie odznaczył, wręcz drażniło mnie jego szczeniackie zachowanie i lekkomyślność.

Sama fabuła powieści, jak już wspomniałam, jest dużo lepiej skonstruowana, akcja biegnie szybko, ciągle coś się dzieje. Ponadto mamy możliwość spojrzenia na życie bohaterów z perspektywy każdego z nich. Nie brakuje tu też retrospekcji. Co warte podkreślenia – autorce udało się tak połączyć wszystkie elementy, by czytelnik nie czuł się przytłoczony ilością wątków czy tempem akcji. W zasadzie jedyne, co nie do końca mi „zagrało” w tej książce, to brak wiarygodności niektórych opisywanych zdarzeń (a to ktoś się na coś zbyt szybko godził, a to komuś za łatwo szło dochodzenie do zamierzonego celu, ktoś inny znów był przeraźliwie łatwowierny…). Jednak to są tylko drobne – moim zdaniem – mankamenty, które nie wpływają na całościową ocenę książki.

Komu polecam oba utwory Sarenbrant? Fanom delikatniejszych thrillerów i kryminałów (nazwałabym je wersją soft). Amatorzy potoku krwi, gęsto ścielących się trupów oraz wyczuwalnego oddechu mordercy na karku niech poszukają innej lektury.


Ocena: 5/6






poniedziałek, 3 czerwca 2013

"Misiek i fałszerze czekolady" Anna Gras




wydawnictwo: Grodkowskie
data wydania: 2008
ISBN: 9788392417736
liczba stron: 123


Najczęściej decydujemy się na daną lekturę, wiedzeni ulubioną tematyką, gatunkiem, autorem albo ciekawym opisem lub/i recenzją. Bywają i tacy, których do sięgnięcia po konkretną książkę zachęca okładka. A czy skusił Was kiedyś sam tytuł? Przyznam się  publicznie, że mnie się to ostatnio zdarzyło. Na blogu Melanii przeczytałam recenzję powieści – dla młodszych czytelników – o prostym, ale od razu wywołującym uśmiech na twarzy, tytule,  a ponieważ los czasami lubi sprawić mi miłą niespodziankę, to niedługo potem trzymałam w ręce książkę Anny Gras pt. „Misiek i fałszerze czekolady”.

Któż to ten Misiek? To jedenastoletni chłopiec imieniem Michał. Znany jest wszem i wobec z zamiłowania nie tylko do jedzenia, ale też do ogólnie pojętej sztuki kulinarnej (mimo swojego młodego wieku wnikliwie wczytuje się w fachowe opracowania na ten temat). Misiek nie kryje się ze swoją pasją. Nie kryłby się nawet wtedy, gdyby tego chciał, bo postura ciała, jaką posiada, skutecznie mu to uniemożliwia. Nie jest tak, że Misiek udaje, że nie widzi zbędnych kilogramów i nie chce z nimi walczyć – robi to nawet kosztem świętego spokoju, regularnie „dżogingując” (jak mówią jego tzw. koledzy) naokoło swojego bloku i znosząc mężnie docinki rówieśników. Jednak nadchodzi dzień, w którym Misiek zostaje doceniony i wyznaczony do ważnego zadania – i to nie przez byle kogo, bo samego dyrektora szkoły! Ma reprezentować swoją szkołę w konkursie, polegającym na rozpoznawaniu potraw po samym smaku. Miśkowi w tej konkurencji idzie świetnie! Aż do momentu, kiedy ponosi sromotną porażkę z powodu…  czekolady. Chłopak nie może się z tym pogodzić, bo czuje, że coś w tym konkursie było nie tak. Rozpoczyna własne „śledztwo”.

Z chwilą gdy Misiek zacznie się doszukiwać nieprawidłowości i złapie detektywistycznego bakcyla, w jego życiu wydarzy się tyle, że ho ho! I jeszcze więcej. Jak na książkę dla młodych czytelników dzieje się tu naprawdę wiele. Przygody Miśka są ciekawie i barwnie opisane. Sama postać chłopca jest przesympatyczna  –  niby ma te swoje zbędne kilogramy, ale jakoś się tym specjalnie nie przejmuje, nawet gdy dokuczają mu koledzy. Jest też bardzo bystry i inteligentny. Nie brakuje mu poczucia humoru, a to już cecha bez wątpienia odziedziczona po mamie, która jest wyjątkowo klawą mamą, taką, jaką chciałby mieć każdy chłopiec w wieku naszego głównego bohatera. Ta niepozorna opowieść naprawdę może zainteresować młodych czytelników, choć w niektórych momentach przyda im się bliska obecność kogoś starszego, by mógł im wyjaśnić, kto to ci impresjoniści czy co to znaczy „surrealistyczne”, bo nie wydaje mi się, by te pojęcia wszystkim młodym duszyczkom były znane.

Nie mam większych zastrzeżeń do powieści Anny Gras. Jedynie opis na tylnej okładce książki wydaje mi się być zbyt obszerny – zdecydowanie za dużo zdradza. I okładka mogłaby bardziej przykuwać uwagę, choć motyw czekolady jest tu jak najbardziej zrozumiały.

Młodzi czytelnicy, lekturę w dłoń i spędzamy miło czas z Miśkiem. I zaproście rodziców do wspólnego czytania, bo to świetny, lekki i przyjemny tekst dla przedstawicieli każdego pokolenia. Gwarantuję!


Ocena: 4.5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Grodkowskie.

Recenzja bierze udział w wyzwaniu: "Polacy nie gęsi, czyli czytajmy polską literaturę!".




niedziela, 2 czerwca 2013

Kuferkowe losowanie nr 11


Witam wszystkich w to niedzielne popołudnie. Mamy drugi czerwca, więc już najwyższa pora na kolejne kuferkowe losowanie oraz dorzucenie nowych pozycji do niego. Dziś nie będę niepotrzebnie przedłużać. Przechodzę do rzeczy. :)



Za miesiąc maj książki zgarniają:

Oleńka



Melon



Gratuluję Wam serdecznie - zaraz do Was skrobnę maile. A pozostałych tradycyjnie zapraszam do zajrzenia do kuferka. :)