piątek, 27 września 2013

"Na wysokim niebie" Danuta Awolusi


Serdecznie zapraszam na Dyskusyje. Dziś rozmawiamy o: 

**************************************



wydawnictwo: SOL
data wydania: 16 października 2013 recenzja przedpremierowa
ISBN: 9788362405305
liczba stron: 272


Usłyszałam kiedyś, że dobrej książki nie poznaje się po wartkiej akcji, która nie daje chwili wytchnienia od pierwszych stron. Nie poznaje się jej także po zakończeniu. Kluczem do sukcesu książki jest ponoć jej pierwsze zdanie. Nie mogę się z tym do końca zgodzić, bowiem przeczytałam już naprawdę dużo dobrych powieści, których pierwsze zdania były mało atrakcyjne albo w najlepszym razie… nijakie. Jednak nie da się zaprzeczyć, że odrobina (lub więcej) prawdy w tym stwierdzeniu jest. W ostatnich dniach czas wolny spędzałam przy lekturze powieści, której pierwsze zdanie porządnie mną wstrząsnęło. A brzmi ono:

Niemalże przez całą podstawówkę cuchnęłam.[1]

Gdy rozpoczynałam zapoznawanie się z debiutem Danuty Awolusi, „Na wysokim niebie”, nie zastanawiałam się, czy przytoczone przeze mnie pierwsze zdanie zwiastuje mi spotkanie z bardzo dobrą książką – na przemyślenia przyszedł czas później. Jednak po takim początku wiedziałam, że czeka mnie lektura emocjonalnie wymagająca. I nie pomyliłam się przy tym ani odrobinę…

Główną bohaterką książki – i jej narratorką jednocześnie – jest Ania. Gdy poznajemy jej świat, dziewczyna uczęszcza do szkoły podstawowej, więc jest jeszcze młodziutka, ale przy tym szalenie doświadczona przez swój codzienny los. Szkoła jest miejscem ciągłych udręk – dzieci często jej dokuczają z powodu mało atrakcyjnego wyglądu (jest tęga) i dającego się wyczuć problemu z higieną osobistą. Dom również nie jest dla niej miejscem ukojenia zszarganych nerwów, bowiem nikt z członków rodziny specjalnie się nią nie interesuje. Bracia mają tzw. „swój świat”, który totalnie różni się od tego, w którym żyje Ania. Ojciec dziewczynki interesuje się nią głównie wtedy, gdy ta coś przeskrobie i trzeba spuścić jej lanie. A matka? Trudno o niej cokolwiek powiedzieć, bo w życiu Ani jest praktycznie nieobecna…

Poczucie osamotnienia, zaczepki ze strony kolegów, nienajlepsze wyniki w nauce, bieda, brak higieny – wszystko to razem wzięte stanowi dla Ani ogromne wyzwanie, ale dziewczynka mimo to stara się radzić sobie w życiu. Pewnego dnia poznaje wspaniałych przyjaciół – nie jednego, nie dwóch, nawet nie kilkunastu. Są ich miliony na całym świecie! Bo mowa o książkach… Przenosi się w świat wykreowany przez literaturę. Książki stają się dla niej sposobem na przetrwanie trudnych dni, odskocznią od problemów i lekiem na całe zło. Książki to jej życie, do którego prawie nikt nie ma wstępu – oprócz pani z biblioteki i bohaterów powieści. Jednak wydarza się coś jeszcze – pewnego dnia pojawia się Tobiasz. Od tej pory nic już nie będzie takie samo…

Danuta Awolusi
źródło: zdjęcie przesłane przez Pisarkę
Emocji w życiu Ani będzie teraz co niemiara! Życie zafunduje jej jeszcze całe mnóstwo przygód, wyzwań, obowiązków i nadziei. Mimo młodego wieku Ania jeszcze nie raz wykaże się odpowiedzialnością, dojrzałością i odwagą. Tym właśnie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła i ujęła. Piękna duchem małoletnia bohaterka!

Sama powieść jest podszyta smutkiem, zmusza do refleksji nad wieloma poruszanymi problemami, jak np. rola nauczyciela w życiu uczniów, postawa psychologów szkolnych, przedstawicieli różnych zawodów, którzy w ogóle nie powinni zajmować się tym, czym na co dzień się parają. Autorka pisze też o jednym z najgorszych, jakie tylko mogą być, zachowań rodziców wobec własnych dzieci, czyli o ignorowaniu pociech, nieinteresowaniu się ich troskami albo wprost przeciwnie – trzymaniu pod kloszem. Wierzcie mi, że naprawdę jest nad czym się zastanowić po skończonej lekturze i warto odnieść to do własnego życia i naszych zachowań.

Zatem jak mam ocenić debiut Autorki? Nie inaczej jak tylko bardzo dobrze. Bo nie jest to opowieść o niczym, bez głębszego dna, ale poruszająca historia. Choć w trakcie czytania niesie ze sobą dużo negatywnych emocji, to na koniec pozostawia jedynie te pozytywne…

Budzi w nas głęboko skrytą i mocno uśpioną nadzieję, i wiarę, że choćby nie wiem, jak źle działo się w życiu, to gdzieś tam, hen!, „na wysokim niebie” czeka na nas lepsze jutro, jeśli tylko postaramy się o nie zawalczyć i jeśli nasze serce jest czyste…

Ocena: 5/6





[1] D. Awolusi, Na wysokim niebie, Wydawnictwo SOL, Warszawa 2013, s. 9.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej Autorce oraz wydawnictwu SOL.

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:



poniedziałek, 23 września 2013

"Trakt" Arno Strobel




tłumaczenie: Michael Sowa
tytuł oryginału: Der Trakt
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 3 września 2013
ISBN: 9788378396017
liczba stron: 352


Trakt do życia, którego nie było


Jednym z moich ulubionych gatunków literackich jest thriller psychologiczny. Co prawda nie recenzuję ich zbyt często, ale nie oznacza to w żadnym razie, że nie darzę go sympatią. Powód takiego stanu rzeczy jest inny – aktualnie trudno jest natrafić na „czysty” thriller psychologiczny, taki bez najmniejszej choćby domieszki cech innego gatunku (najczęściej występuje w powiązaniu z kryminałem). Jednak ostatnio pojawił się na naszym rynku tytuł, który dał mi cień nadziei na to, że w końcu przeczytam taki dreszczowiec, jaki najbardziej lubię.

Mam tu na myśli powieść Arno Strobla, pisarza pochodzącego z Niemiec, który aktualnie para się informatyką w jednym z luksemburskich banków. Swoją przygodę z pisarstwem rozpoczął dopiero (?) w wieku czterdziestu lat, co pozwala optymistycznie patrzeć w przyszłość wszystkim tym, którzy marzą o napisaniu i wydaniu własnej książki – okazuje się, że odpowiednia pora na to jest zawsze.

Z takiego właśnie założenia wyszedł autor i stworzył opowieść pt. „Trakt”, której blurb mocno mnie zaintrygował i dał nadzieję na to, że w moje ręce trafił w końcu thriller, którego od tak dawna poszukiwałam, czyli bez zbędnych domieszek gatunkowych. I nie zawiodłam się, bowiem już od pierwszych stron akcja trzymała mnie w napięciu i nie pozwalała oderwać się od książki.

Główna bohaterka „Traktu”, o imieniu Sybille, pewnego dnia budzi się w zupełnie nieznanym sobie miejscu. Całe wyposażenie pomieszczenia, jak i skomplikowana aparatura, do której jest podłączona, wskazują na to, że znajduje się w szpitalu. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że kobieta nie może zrozumieć, w jaki sposób tu trafiła. Miała wypadek? Ktoś ją skrzywdził? Gdzie jest jej mąż i kto zajmuje się w tej chwili jej synkiem Lukasem? Wiele pytań, a odpowiedzi tyle co na lekarstwo albo jeszcze mniej. Lekarz, który w końcu pojawia się przy jej łóżku, nie dość że nie przynosi odpowiedzi na nurtujące ją pytania, to jeszcze wywraca cały jej świat do góry nogami. Twierdzi na przykład, że Sybille nie ma i nigdy nie miała dziecka… Potem sytuacja ani trochę się nie poprawia. Gdy bohaterka dociera do domu, w którym przed całym tym incydentem mieszkała wraz z mężem, ten jej nie poznaje, uznaje za obcą osobę i wzywa policję. Najlepsza przyjaciółka również patrzy na nią jak na wariatkę – osobę zupełnie obcą, uciekinierkę ze szpitala psychiatrycznego. Czy Sybille faktycznie oszalała? Czy to już choroba psychiczna?

Arno Strobel
Odpowiedzi na te pytania zaskakują. Gra toczy się tu o naprawdę wysoką stawkę – o życie Sybille. Nie wiadomo jednak, czy o to rzeczywiste, czy może urojone, ponieważ nie możemy się zorientować, co tu jest prawdą, a co fikcją. Autor tak zgrabnie manewruje faktami, że chwilami sama czułam się zagubiona i tak jak bohaterka nie wiedziałam, komu wierzyć, kto jest szczery, a kto kłamie. Co ciekawe, kilkakrotnie natrafiałam na z lekka nierealistyczne zdarzenia czy posunięcia Sybille, ale Strobel najwyraźniej przewidział, że czytelnik „Traktu” może mieć do nich pewne zastrzeżenia i sukcesywnie w toku fabuły zgrabnie wszystko uwiarygadnia (np. dlaczego bohaterka tak łatwo ufa i wierzy przypadkowo spotkanej kobiecie? Bo w końcu komuś trzeba wierzyć…).

Zastrzeżenia mogę mieć jedynie do zakończenia, które według mnie jest zbyt proste i „słodkie” – po tak intrygującej opowieści spodziewałam się równie mocnego finiszu. Jest jeszcze jedna kwestia, która dała mi do myślenia, i o której dowiedziałam się dzięki jednej z użytkowniczek Lubimy Czytać. Mianowicie, dostałam od niej link do opisu pewnego filmu. Filmu, który nosi tytuł „Życie, którego nie było” („The Forgotten”), a pomysłem na główny wątek szalenie przypomina „Trakt”. W fabule tego obrazu główną bohaterką również jest kobieta, która traci kontakt z synem, a wszyscy wokół wmawiają jej, że tak naprawdę nigdy go nie miała. Ciekawe, czy autor świadomie wzorował się na fabule filmu? Czy może nie miał pojęcia, że takowy pojawił się w 2004 roku?

Czuję lekki niesmak, dlatego że pomysł na fabułę książki nie jest w stu procentach oryginalny, ale cieszę się, że dalsza część wątku została poprowadzona już inaczej niż w filmie i moim zdaniem znacznie lepiej. Całość książki wypada bardzo dobrze, naprawdę czyta się ją lotem błyskawicy. Ocenę kwestii wzorowania się (lub nie) przez autora na filmie pozostawiam wam.

Ocena: 4.5/6




piątek, 20 września 2013

"Burza słoneczna" Åsa Larsson + Dyskusyje


Kochani! Już jest! Mówię oczywiście o pierwszym tematycznym wpisie na Dyskusyje. :)
Zapraszam do odwiedzin, czytania oraz... dyskutowania! :D


*****************************************




tłumaczenie: Beata Walczak-Larsson
tytuł oryginału: Solstorm
seria/cykl wydawniczy: Rebeka Martinsson tom 1
wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
data wydania: 26 września 2013, 19 września 2013 e-book
ISBN: 9788308052174
liczba stron: 364


Morderstwo na tle zorzy polarnej


Czasem, mimo że bardzo chce się zacząć robić coś w określonej kolejności, bo sytuacja tego wymaga, dzieje się inaczej. Ostatnio łapię się na tym, że taka sytuacja dotyczy także mnie i to szczególnie w związku z czytanymi przeze mnie książkami – głównie chodzi tu o serie. Oczywiście chyba wielu się ze mną zgodzi, że najlepiej każdy z takich cyklów zacząć od pierwszego tomu, jednak mnie ostatnio zdarza się poznawać kolejne tomy w bardzo różnej kolejności.

I tak na przykład pierwszą część przygód bohaterki kilku książek autorstwa Åsy Larsson przyszło mi czytać dopiero teraz, czyli po zapoznaniu się z częścią czwartą oraz piątą (mówię tu o: „Aż gniew twój przeminie” i „W ofierze Molochowi”). Czy to był duży błąd? Jak się okazało po lekturze – nie. A dlaczego? O tym za chwilę, najpierw kilka słów o wspomnianej wcześniej bohaterce i fabule książki, która właśnie doczekała się swojego wznowienia na naszym rynku.

Ową bohaterką jest dobrze znana wielu z was Rebeka Martinsson. Pierwszy tom opisujący jej losy nosi teraz tytuł „Burza słoneczna” (w poprzednim wydaniu – „Burza z krańców ziemi”). Jego fabuła osadzona jest w zniewalająco pięknej scenerii, tak charakterystycznej dla północnej części Szwecji, z wyjątkowym zjawiskiem, jakimi są zorze polarne.

W Kirunie, w świątyni miejscowej społeczności religijnej, która przyjęła nazwę Źródło mocy, zostają odnalezione zwłoki Wiktora Strandgårda, tzw. Rajskiego chłopca, kochanego przez miliony, dla wielu duchowego mentora, a nawet boga. Założyciele wspólnoty traktowali Wiktora przede wszystkim jak przysłowiową „kurę znoszącą złote jajka” – jego charyzma i moc zjednywania sobie ludzi przynosiły wspólnocie materialne profity. Skoro tak, to kto mógł chcieć jego śmierci? Stan, w jakim znajdowały się zwłoki, sugerował, iż była to ofiara mordu rytualnego. Prowadząca śledztwo, komisarz Anna Maria Mella, staje przed trudnym zadaniem rozwikłania tej zagadki.

W tym samym czasie do prawniczki, Rebeki Martinsson, zgłasza się jej dawna znajoma – siostra Wiktora. To właśnie ona odnalazła zwłoki w świątyni, a teraz prosi Rebekę o pomoc, obawiając się o los swój i swoich dzieci. Okazuje się, że po telefonicznym zgłoszeniu na policję faktu śmierci brata, sama zniknęła jak kamfora. Nic więc dziwnego, że oczy zajmujących się śledztwem powoli kierują się w jej stronę…

Czy słusznie? Tego wam nie zdradzę, ale powiem za to, że cała historia jest znacznie bardziej poplątana i skomplikowana niż wskazywałby sam zarys fabuły. Niemal każdy podejrzany w sprawie ma coś na sumieniu, wielu z nich nosi na sobie niezauważalny na pierwszy rzut oka brud, którego nie sposób się pozbyć… Wspólnota nie jest taka czysta, jak może się wydawać, Rajski chłopiec nie był ideałem, a jego siostra…? Sami sprawdźcie!

To tyle, jeśli chodzi o fabułę powieści. A jak moje wrażenia? Umiarkowane. Sam pomysł na kryminalną historię jest bardzo dobry, motyw religijny to strzał w dziesiątkę. Podobają mi się też postacie – każda różni się od innych w znaczący sposób, niektóre bawią, niektóre irytują (jak żądny sławy i poklasku zastępca prokuratora, Carl von Post). Pod tym względem „Burza słoneczna” jest bez zarzutu.

Jedyne moje drobne „ale” dotyczy tempa akcji – dla mnie zbyt powolnego. Baa, powiedziałabym, że nawet dość mozolnego. Ktoś z was może powie, że przecież u Larsson to normalne. Zgoda, ale w tym wypadku wyjątkowo mocno daje się to odczuć. Pisałam na początku, że nie uważam za błąd poznawania kolejnych tomów serii o Rebece Martinsson w innej kolejności. I podtrzymuję swoje zdanie. Po prostu mam świadomość tego, jak zgrabnie ewoluuje styl autorki: Larsson wiedziała, na co ma postawić w kolejnych częściach (czyli na bieg oraz tempo akcji) i tego się trzymała – przynajmniej w czwartym i piątym tomie, które już znam.

Åsa Larsson tym razem nie powaliła mnie na kolana, ale też nie zawiodła w znaczący sposób – to nadal ta sama szwedzka autorka, która w chłodnym i bajecznie kolorowym klimacie (z uwagi na zorze) potrafi pobudzić do życia najczarniejsze zło, kryjące się w mroku ludzkiej duszy.


Ocena: 4/6




Recenzja bierze udział w wyzwaniu:



wtorek, 17 września 2013

Coś nowego...coś interesującego...coś dla każdego... Dyskusyje :)




Kochani... Drodzy Moi... :)


Dziś pragnę Wam zakomunikować, że powolutku do życia rodzi się nowe miejsce w sieci. :) Jest stworzone przez pięć blogerek tj. Martę, Basię, Minerwę, Edytę oraz mnie. Najpierw w głowie Marty narodził się pomysł, u Basi wszystko się rozkręciło a teraz budzimy do życia blogo-forum pt. "Dyskusyje". :)

O czym będziemy tam rozmawiać? O literaturze, pisarzach, gatunkach literackich, kinie (w ślad za książkami idą ich ekranizacje), bibliotekach... Będą thrillery, kryminały, fantastyka, może odrobina historii. Będzie Murakami, Nora Roberts i będzie też Stephen King. :) I tu jako opiekunkę tematu zobaczycie mnie, czyli Ewę Książkówkę we własnej osobie. :)



Ciekawi? Jeśli tak to serdecznie zapraszam Was do odwiedzenia strony bloga "Dyskusyje" - KLIK. Już dziś pojawił się tam pierwszy, powitalny wpis. A już niedługo, bo w najbliższy piątek pierwszy wpis tematyczny, który będzie moim dziełem. Zatem...fani oraz zainteresowani osobą Stephena Kinga oraz światem literatury, przybywajcie tłumnie! :) 

Jeśli nie będzie to dla Was problem, to ślicznie prosimy o dodawanie adresu bloga Dyskusyje do obserwowanych, a także do polubienia jego fanpage'a. Wszak, im nas więcej, tym lepiej! :)


Co Wy na to? Będziecie zaglądać? :)

poniedziałek, 16 września 2013

"Tam, gdzie byłam" Elżbieta Dzikowska




wydawnictwo: Bernardinum
data wydania: 2013
ISBN: 9788378231721
liczba stron: 408



Nie ma takiej możliwości, by osoby mocno interesujące się podróżami, literaturą oraz filmami podróżniczymi nie znały nazwiska… Dzikowska. Podejrzewam też, że i tym, dla których podróże – te prawdziwe czy też palcem po mapie – nie są czymś powszednim, nazwisko to również nie jest obce. Nic dziwnego, bo Elżbieta Dzikowska jest jedną z największych pasjonatek Ameryki Łacińskiej (i nie tylko), amatorką sztuki, sinologiem, operatorem filmów i autorką wielu wspaniałych programów dotyczących poznawania świata. To kobieta, która przez wiele lat mojego dzieciństwa była obecna w mym życiu, choć tylko za pośrednictwem ekranu telewizora.

Elżbieta Dzikowska i Tony Halik
zdjęcie pochodzi z książki
By móc myślami cofnąć się w czasie oraz zwiedzić trochę świata za pomocą literatury, sięgnęłam ostatnio po – jak to ładnie ujęto – biografię podróżniczą Elżbiety Dzikowskiej, zatytułowaną „Tam, gdzie byłam”. I właśnie, tam gdzie była ona, byłam i ja, ale po kolei…

Ta słynna podróżniczka urodziła się w roku 1937 w Międzyrzeczu Podlaskim. Dzieciństwo pani Elżbiety niestety nie było usłane różami, bo przypadło na okres wojenny. Choć w jej życiu nie zabrakło rodziców, na całokształt wychowania młodej Elżbiety duży wpływ miała jej babcia (której charakterystycznym atrybutem była rózga). Matka mocno angażowała się w prowadzenie herbaciarni, ojciec – będący łącznikiem AK – został skazany na śmierć w roku 1944. Trudno byłoby więc tu mówić o latach beztroski i zabawy w życiu – wtedy jeszcze – Józefy Elżuni Górskiej; ona sama też tak się na nie zapatrywała, o czym świadczą słowa:

Na pewno nie miałam ciepłego, miłego dzieciństwa. Czasem myślę, że w ogóle go nie miałam, jakbym urodziłam się dorosła i odpowiedzialna, która to cecha pozostała mi do dzisiaj.[1]

Mimo to podróżniczka, wtedy jeszcze uczennica, nie traciła zapału do nauki i literatury. Nie wiem czy wiecie, ale młoda Górska już w wieku dwunastu lat rozpoczęła naukę w liceum (klasę trzecią i czwartą szkoły podstawowej „zrobiła” w jeden rok!). Pomyślicie pewnie, że bramy do wszelkich uczelni wyższych miała dzięki temu szeroko otwarte? Niestety, to wszystko nie było takie proste. Dodatkowo utrudnił wszystko fakt aresztowania Elżbiety przez milicję i osadzenie w lubelskim więzieniu (wtedy miała zaledwie piętnaście lat!) za przynależność do nielegalnej wówczas organizacji (Związek Ewolucjonistów Wolności). Ostatecznie sprawy dotyczące kwestii wykształcenia potoczyły się pomyślnie i niebawem rozpoczęła studia sinologiczne na Uniwersytecie Warszawskim.

A potem? Potem już tylko mały krok dzielił ją od wielu wspaniałych podróży po świecie, wśród których szczególnie upodobała sobie Meksyk. To ten zakątek świata traktowała niemal jak drugi dom, to jemu poświęciła bardzo wiele miejsca w swojej biografii, omawiając w niej szczegółowo panujące w tym regionie obyczaje, religię, pisząc o charakterystycznych potrawach, a głównie o ludziach, w tym o artystach. To dzięki Meksykowi poznała swojego męża, Tony’ego Halika, z którym tworzyła popularny program telewizyjny o charakterze podróżniczym „Pieprz i wanilia”. Program ten był dla wielu widzów swoistego rodzaju furtką (jeśli nie bramą) do wielkiego świata, którego tylko nielicznym było dane zasmakować, dlatego niemal każdorazowo gromadził przed ekranami telewizorów nawet 18 milionów widzów.

Książka Dzikowskiej nie traktuje jedynie o Meksyku i jego mieszkańcach (choć autorka cały czas stara się podążać tropem Majów i co rusz przedstawia nam poszczególne ich plemiona). Dzięki niej zawitamy też na Kostarykę czy Haiti.

Dziewczyna Majów z Jukatanu
zdjęcie pochodzi z książki
Gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli dzięki autorce, to i tak zawsze czeka na nas spora dawka solidnej wiedzy na temat odwiedzanego miejsca, mnóstwo anegdot i ciekawostek z podróży czy z prywatnego życia Dzikowskiej i Halika. Nie mogło tu zabraknąć także wielu pięknych fotografii, które są cudowną okrasą tej książki. Wszystko utrzymane jest w specyficznym klimacie, który wciąga i towarzyszy nam przez długi czas, a po zakończonej lekturze pozostawia takie uczucie, jak byśmy wrócili z długiej, wyczerpującej, ale tym samym pasjonującej podróży.

Samo wydawnictwo Bernardinum po raz kolejny mnie nie zawiodło. Znów dostałam solidnie wydaną książkę w twardej oprawie i na kredowym papierze. Całość cudownie się komponuje i sprawia, że chce się do ich publikacji wracać często.

Tony Halik w listach do Dzikowskiej pisał każdorazowo, że ona „cholernie mu się podoba”.
I nic w tym dziwnego, bo pani Dzikowska to „cholernie” fascynująca postać, której biografia została spisana w formie „cholernie” dobrej książki, którą mogę śmiało polecić każdemu.

Ocena: 6/6

* zdjęcia pochodzą z książki




[1] E. Dzikowska, Tam, gdzie byłam, Bernardinum, Pelpin 2013, s. 18.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Bernardinum.


Recenzja bierze udział w wyzwaniu:



piątek, 13 września 2013

"Kosogłos" Suzanne Collins




tłumaczenie: Małgorzata Hesko-Kołodzińska; Piotr Budkiewicz
tytuł oryginału: Mockingjay
seria/cykl wydawniczy: Igrzyska śmierci tom 3
wydawnictwo: Media Rodzina
data wydania: 10 listopada 2010
ISBN: 978-83-7278-491-9
liczba stron: 376


O trylogii autorstwa Suzanne Collins słyszał chyba każdy mól książkowy. Jeszcze wiele osób jej nie czytało, ale prawdopodobnie choć raz tytuł „Igrzyska śmierci” przewinął się im przed oczami. Mylę się? Nie sądzę, a jeśli nawet, to na pewno w małym stopniu. Sama „igrzyskowego” bakcyla połknęłam dzięki jednej z blogerek i dziś mogę śmiało stwierdzić, że ta trylogia jest jedną z najlepszych, jakie w życiu dane było mi poznać. „Igrzyska śmierci” nie są pozycją ambitną i wymagającą od czytelnika szczególnego przygotowania, ale bez wątpienia zapisze się ona wielkimi literami na kartach historii literatury rozrywkowej i science-fiction, do której jest zaliczana (choć dla mnie to bardziej lekka fantastyka niż SF).

Choć wciąż odkładałam w czasie lekturę ostatniego tomu pt. „Kosogłos”, bo tak bardzo nie chciałam się z książkami Collins rozstawać, to poczułam w końcu, że nadszedł ten czas… Opinie o „Kosogłosie” są różne, powiedziałabym nawet, że skrajnie odmienne, bo jedni go wychwalają i stwierdzają nawet, że to najlepszy tom serii, a drudzy wręcz przeciwnie – mówią, że w tym przypadku autorka mogła się bardziej postarać. Jak wypadła ta ostatnia część według mnie? O tym za chwilę. Najpierw słów kilka na temat treści, czyli co tym razem wydarzyło się w Panem.

Po ostatnich, krwawych igrzyskach, kryjących się pod nazwą Ćwierćwiecza Poskromienia, w Dwunastym Dystrykcie nie ostał się kamień na kamieniu. Tak przynajmniej głosi publicznie Kapitol, ale jak w przypadku wielu wydawanych przez władzę komunikatów nie jest to do końca prawda. Część mieszkańców przeżyła i mieszka w Trzynastce – dystrykcie ulokowanym w podziemiach. Wśród ocalałych jest m.in. Katniss, jej matka oraz siostra Prim. Choć jej zdrowie po minionych wydarzeniach zostało mocno nadszarpnięte (fizyczne i psychiczne) i wymagało hospitalizacji, to dziewczyna z dnia na dzień zaczyna się przekonywać do planu odwetu na władzach Kapitolu. Katniss godzi się zostać symbolem walki dla rebeliantów, czyli Kosogłosem. Zmagania o wolność podjęte zostają na nowo, mimo znacznego osłabienia walczących. Bo wola walki o lepsze jutro nigdy nie ginie!

Jednak tym razem to nie zawrotny bieg wydarzeń wyróżnia akcję powieści, choć cały czas w działaniu Katniss widoczna jest silna wola walki. W tej części przede wszystkim zaglądamy w głąb psychiki dziewczyny: poznajemy jej rozterki, uczucia i zdanie na własny temat. Cóż… nie jest zbyt pochlebne i zdaje się, że jedna z najbliższych jej dotąd osób też zaczyna to dostrzegać…

Rozterki uczuciowe bohaterki w pewnym sensie przybierają na sile – niby Gale jest wciąż tuż obok (na czym tak jej kiedyś zależało), ale nie ma Peete’a, a gdy się wreszcie pojawia, już nic nie jest takie samo. Czy w tym brutalnym świecie, ociekającym krwią i wymagającym ofiar, jest jeszcze miejsce na miłość? Czy po tym wszystkim, co się wydarzyło, jest ona jeszcze możliwa?

Odpowiedź na te pytania prawdopodobnie Was zaskoczy, choć przyznam, że na mnie nie zrobiła większego wrażenia. Podobnie jak całość trzeciego tomu trylogii (wiem, że to zabrzmi dość brutalnie dla fanów tej pozycji). Dlaczego tak się stało? W pozostałych dwóch częściach byłam przyzwyczajona do zawrotnego tempa akcji i niekończącego się suspensu.
W „Kosogłosie” jest tego nad wyraz mało. Naprawdę niewiele się dzieje i fakt, że ta część jest znacznie krwawsza od pozostałych, wcale sytuacji nie poprawia. Doceniam, że tym razem autorka chciała zwrócić naszą uwagę na wnętrze Katniss i to jej się udało, ale chyba się troszkę zagalopowała i zapomniała o tym, co pozwalało jej tak sprawnie prowadzić
akcję w poprzednich tomach.

Kolejna rzecz, która też mnie zawiodła, to samo zakończenie. Po Collins spodziewałam się znacznie większego „bum!” na do widzenia, zaskoczenia, nieprzewidywalności, a cała historia – jak wskazuje epilog – skończyła się dość banalnie. Nie jest to złe zakończenie, ale na pewno nie tak atrakcyjne, jak można by się tego spodziewać po poziomie „Igrzysk śmierci” oraz „W pierścieniu ognia”.

Być może autorce zabrakło lepszego pomysłu na tę część albo zwyczajnie chciała ją czym prędzej zakończyć, mając już dość historii związanej z Panem. Takich „gdybań” mogłoby być pewnie jeszcze wiele, ale to i tak nic nie zmieni. Słabe zwieńczenie trylogii nie neguje jednak faktu, że nadal uważam ją za jedną z najlepszych i po kolejne książki (których zresztą doczekać się już nie mogę) Suzanne Collins sięgnę z ogromną ochotą.

Tymczasem „Kosogłosowi” wystawiam lekko naciąganą (ze względu na całokształt trylogii) ocenę dobrą.





Ocena: 4/6

Recenzja "Igrzysk śmierci" - TUTAJ.
Recenzja "W pierścieniu ognia" - TUTAJ.



Recenzja bierze udział w wyzwaniu "Czytamy polecane książki". Trylogię Suzanne Collins przeczytałam z polecenia Magdy - Książka w Mieście



czwartek, 12 września 2013

Kto ma ochotę na 1000 zł? :)



No właśnie, tak jak w tytule wpisu - kto ma ochotę na 1000 zł? Jeśli tylko masz zdolności graficzne i potrafisz stworzyć coś ciekawego i niebanalnego, to zaprojektuj okładkę kolejnej części przygód Jacka Przypadka - postaci stworzonej przez pana Jacka Getnera. :) Projekt, który otrzyma najwięcej głosów zostanie nagrodzony kwotą 1000 zł!






wtorek, 10 września 2013

"Panowie Salem" Rob Zombie, B.K. Evenson




tłumaczenie: Adrian Napieralski
tytuł oryginału: The Lords of Salem
wydawnictwo: Zysk i S-ka
data wydania: sierpień 2013 
ISBN: 9788377852422
liczba stron: 376



Miasteczko Salem (w stanie Massachusetts, USA) – bodajże jedno z najbardziej tajemniczych i mrocznych zarazem skupisk ludzkich. Sama w tej chwili jestem w stanie wymienić dwa zdarzenia, które uczyniły to miejsce rozpoznawalnym na całym świecie. Pierwszym jest domniemana wizyta istot pozaziemskich w roku 1952, uwieczniona na zdjęciach przedstawiających statki kosmiczne. Drugie zdarzenie miało miejsce znacznie wcześniej, bo w roku 1692, kiedy to rozpoczął się proces kobiet oskarżonych o czarnoksięstwo. Obydwa robią wrażenie, prawda? Nic więc dziwnego, że pisarze nad wyraz często sięgają w głąb historii Salem, by dzięki niej dać życie tworzonym przez siebie opowieściom.

Z jedną z nich miałam okazję zapoznać się w ostatnich dniach. Czy mogę powiedzieć, że autorzy książki zrobili z „odgrzewanego kotleta” wykwintne danie? O tym za chwil kilka. Najpierw rzecz o samej fabule „Panów Salem” autorstwa Roba Zombiego i Briana
K. Evensona.

W pierwszej części powieści cofamy się do feralnego roku 1692 i poznajemy losy kilku opętanych przez szatana kobiet, które – jak wskazuje bieg historii – kończą się dla nich śmiercią. Jednak zło pozbawione ciała fizycznego i tak nigdy nie umiera…
Druga część przenosi nas w czasy współczesne. Heidi jest prezenterką jednej ze stacji radiowych nadających z Salem. To, o czym mówi się na antenie i jaką muzykę prezentuje słuchaczom, często jest na granicy ogólnie przyjętych zasad oraz dobrego smaku. Nic więc dziwnego, że gdy do studia zawitało dwóch bardzo specyficznie wyglądających mężczyzn, pragnących rozsławić swoją mroczną twórczość, to ekipa stacji podjęła się wyzwania. Nieświadomi zagrożenia przyczynili się do rozpętania piekła w wielu domach swoich odbiorców… Niedługo po wyemitowaniu jednego z utworów tajemniczej grupy, w miasteczku miały miejsce okrutne morderstwa popełniane przez kobiety, które dowiadywały się o tym, co zrobiły, dopiero po przebudzeniu się z mrocznego transu…

Czy wydarzenia te mają ze sobą jakiś związek? I co łączy obie części powieści? Odpowiedź na te pytania jest… wyjątkowo brutalna i przerażająca. To, co rodziło się we wnętrzach morderczyń, tak naprawdę nigdy nie powinno było ujrzeć światła dziennego, nigdy nie powinno było zostać zbudzone. Jednak stało się inaczej… Co gorsza, sama Heidi padła ofiarą zła zakorzenionego w historii Salem.

„Panowie Salem” mają dwóch autorów. O ile pierwszy – B. K. Evenson nie był mi wcześniej w ogóle znany, to Rob Zombie już zdążył zapaść mi w pamięć z racji specyficznej muzyki, którą wykonuje (heavy metal). Domyśliłam się więc, w jakim klimacie będzie utrzymany horror, który stworzył na spółkę z Evensonem. Wiedziałam, że będzie mrocznie, straszno, głucho i ciemno, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Wierzcie mi, że mimo mojego doświadczenia z horrorem jako gatunkiem obawiałam się czytać „Panów Salem” późnym wieczorem… Wiele z zaprezentowanych scen przeraża – do tej pory obawiam się kąpieli w wannie czy zerknięcia w kąt łóżka przed zaśnięciem (kto przeczyta, ten będzie wiedział, o czym piszę).

Nigdy nie byłam fanką duetów literackich, ale w tym przypadku mamy do czynienia z chlubnym wyjątkiem! Panowie stworzyli interesującą powieść utrzymaną w klimacie gore, w której nie brak szczegółowych opisów ze spotkań bohaterów z siłami zła, brudnego seksu, krwi czy bluźnierstwa. Odpowiadając na pytanie, czy autorzy z oklepanego tematu zrobili coś wyjątkowego… Owszem, zrobili – może nie dzięki porywającej akcji (bo tego tu nie ma), ale na pewno dzięki dusznemu, ociekającemu posoką oraz cuchnącemu zgnilizną, klimatowi.


Nie jest to pozycja dla każdego. Powiem więcej, nie jest to pozycja dla wszystkich miłośników gatunku. To powieść dla starych wyjadaczy, których niewiele jest już w stanie „ruszyć”. To tytuł dla tych, którzy naprawdę lubią się bać…

Ocena: 5/6



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.


niedziela, 8 września 2013

Oko w oko, czyli jak to sobie porozmawiała Karriba z Książkówką :)




Moi drodzy, dziś pragnę się z wami podzielić zapisem pewnej rozmowy... :) Nie, nie wywiadu a rozmowy. Odbyłam ją w ramach cyklu "Oko w oko", który możecie śledzić u Karriby i dzięki niemu poznawać innych blogerów. :) Z wielką przyjemnością wzięłam w nim udział. :) Chcecie wiedzieć, o co Karriba mnie zapytała i jakich odpowiedzi udzieliłam? Zapraszam do lektury! Oryginalny zapis z rozmowy pod linkiem: http://biblioteka-karriby.blogspot.com/2013/09/oko-w-oko-z-wyksztacenia-jestem.html.

*********************************


Czujesz się czasem "szychą" w książkowej blogosferze? :)

No proszę! Pierwsze pytanie i od razu mnie rozbroiłaś ;) Czy czuję się czasem „szychą” w blogosferze? Pytanie, dlaczego miałabym się nią czuć? Absolutnie nie. „Szychami” są dla mnie inni blogerzy, którzy robią to co ja, ale w bardzo profesjonalny sposób i z powodzeniem mogliby zarabiać na pisaniu recenzji. Ja jestem tylko amatorką, która pisze, bo bardzo lubi to robić i to daje jej dużo szczęścia w życiu :)

Co to za "inni" blogerzy? Gdzie oni są? Chcę ich poznać! Bo póki co to właśnie ty kojarzysz mi się z elitą naszego książkowego podwórka :)

Miło mi, że tak uważasz, ale wierz mi – są inni, którzy naprawdę zasługują na miano owej „elity blogowej”. :) Przykłady? Proszę bardzo. „Książki Oli" - po przeczytaniu jej recenzji każdorazowo mam ochotę zakrzyknąć CHAPEAU BAS! Ola jest właściwą osobą na właściwym miejscu – pisze wyśmienicie! Dalej? Agnieszka (W Krainie Czytania) - za szczegółowość i niesamowity dryg do pisania tekstów związanych z historią. Bardzo wnikliwie o książkach pisze także Isadora. I to tylko przykłady świetnych blogów. Tak naprawdę każdy jest wyjątkowy, bo każdy z nas pisze inaczej, ma swój styl – każdy zasługuje na uwagę :)

A o Dabudubidzie słyszałaś? Ponoć jego styl można albo kochać albo nienawidzić... 

Oczywiście, że tak. Kto o nim nie słyszał? :) Jego blog również należy do tych godnych uwagi. Faktycznie, ma specyficzny styl, ale mnie akurat on bardzo odpowiada i odwiedzam go co jakiś czas :)

No dobrze, ustaliłyśmy już do kogo ty chętnie zaglądasz, a teraz powiedz mi kto zagląda do ciebie? Dla kogo piszesz? Masz jakiś swój target? 

Wydaje mi się, że nie ma określonej grupy osób, która do mnie zagląda. Są młodsi, są i starsi… Dla mnie każdy jest tak samo ważny, bez wyjątku. Chyba że mowa o osobach, które wpadają na blogi niczym burza, nie czytają wpisów, a w komentarzu wpisują byle co i wieńczą go czym? Oczywiście adresem do siebie. Tego nie lubię…

Czego jeszcze nie lubisz? W blogowaniu i w ogóle w życiu?

W blogowaniu poza tym widzę już tylko same pozytywne strony :) W życiu? Nie lubię, gdy ktoś się wywyższa, spóźnia, jest niesłowny. Ponadto nie lubię ogórków i octu ;) Zapach octu to mój wróg!

Czyli słynne ogórki w occie odpadają? :)

Tak! I to w przedbiegach ;)

A co lubisz robić kiedy nie czytasz?

Kiedy nie czytam, oglądam filmy. Choć ostatnio jedynie w towarzystwie narzeczonego… Gdy sama się do jakiegoś próbuję zabrać, zaraz napadają mnie wyrzuty sumienia, że w tym czasie mogłam przeczytać kolejny rozdział (albo kilka) książki ;) Kiedyś interesowałam się zawzięcie fotografią i postcrossingiem, ale teraz te pasje zeszły na dalszy plan. I żałuję, bo postcrossing to była fantastyczna sprawa, choć wiążąca się z małymi wydatkami finansowymi :)

Dużo masz kartek w swoim dotychczasowym zbiorze?

Nie zajmowałam się tym zbyt długo, więc i kartek nie ma zbyt dużo – jest ich kilkadziesiąt. Za to nie brakuje pięknych okazów z Tajlandii, Malezji, Hong Kongu, Rosji, a nawet Jerozolimy. 





Skoro jesteśmy przy takich egzotycznych miejscach... masz jakieś, które chciałabyś odwiedzić bardziej niż inne? 

Mam duszę południowca, więc tamte rejony mi się marzą. Najmocniej w chwili obecnej – Barcelona… Ach, rozmarzyłam się... :)

I gdzie w pierwszej kolejności udałabyś się w Barcelonie? Sagrada Familia? Morze? :)

Pewnie bardzo trudno byłoby mi zdecydować się na zaledwie kilka atrakcji (chyba, że wyjechałabym na roczne zwiedzanie… ;)). Najlepiej, gdybym mogła wystąpić tam w kilku osobach i zwiedzać kilka miejsc jednocześnie ;) Bardzo nęci mnie dzielnica Gotycka, pałace i oczywiście samo morze… Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś spełnić to marzenie :)

Masz więcej marzeń? Tych blogowych i tych ludzkich? 

Blogowo (a raczej literacko) marzy mi się objęcie patronatu nad jakąś książką i oczywiście napisanie własnej. Jednak wiem, że w naszym kraju to nie jest tak łatwa sprawa jak mogłoby się wydawać… Z kategorii marzeń „ludzkich” mam bardzo przyziemne marzenia – kochać i być kochaną (co aktualnie się spełniło, ale chcę by to trwało zawsze), mieć duuuużo świętego spokoju w życiu i by obecne troski i zmartwienia wkrótce odeszły w siną dal :)

O czym byłaby twoja książka? 

Konkretnego zarysu nie chcę zdradzać, ale powiem tylko, że byłaby to mieszanka kryminału i thrillera psychologicznego. W rolę bohatera głównego wcieliłaby się kobieta lub dziecko. 

Uaaa :) A w jakim wydawnictwie byś ją wydała? Masz ulubione?

Nie mam takiego wydawnictwa, w którym koniecznie chciałabym wydać książkę, bo ciężko o tym mówić w naszych realiach. Z tego co już zdążyłam się dowiedzieć to wydanie książki jest naprawdę trudnym procesem – nie wystarczy wybrać wydawnictwo i się z nim „dogadać”. A ulubione wydawnictwo mam i jest to Papierowy Księżyc. Wybór padł właśnie na nie, bo wydaje dużo świetnych tytułów a i pan Artur (kto współpracuje z tym wydawnictwem, ten będzie wiedział o kim mowa) jest wyjątkowo sympatycznym człowiekiem :) Osoby reprezentujące inne wydawnictwa również takie są, ale pan Artur jest wyjątkowy :)

Czuję się porządnie zaintrygowana panem Arturem :) No ale dobrze, na koniec mam dla ciebie iście bojowe zadanie. Masz trzy zdania do dyspozycji - chciałabym żebyś za ich pomocą opisała swojego bloga. Dasz radę? 

Mam opisać mój blog za pomocą trzech zdań? To jednak wyzwanie, choć z pozoru wydaje się to łatwym zadaniem :) Książkówka to część mojego życia, którą stanowi literatura maści wszelakiej. Książkówka to czytelnicy, bez których blog zwyczajnie by nie istniał. I Książkówka to moje szczęście oraz radość, którą staram się Wam wirtualnie przekazywać – mam nadzieję, że dociera do Was, choć w minimalnym stopniu.

Dociera, dociera :)

***

KWESTIONARIUSZ KARRIBY

Mam na imię... Ewa.

Urodziłam się w... Kielcach.

Aktualnie mieszkam w... małej miejscowości pod Kielcami.

Obecnie zajmuję się... miłością, blogiem, pracą... :)

Nie wiem czy wiecie, ale... z wykształcenia jestem monterem elektronikiem ;)

Karriba to... bardzo sympatyczna osoba z nietuzinkowym podejściem do blogowania :)


sobota, 7 września 2013

"Zgliszcza" Gregg Olsen + konkurs




tłumaczenie: Jan Hensel
tytuł oryginału: A Cold Dark Place
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
data wydania: 13 czerwca 2013
ISBN: 9788378395300
liczba stron: 464


Autorze! Nie pisz bestsellerów za wszelką cenę!


Z niejakim panem Greggiem Olsenem przyszło mi się już spotkać wcześniej, przy okazji jego poprzedniej książki pt. „Wszędzie śnieg”. Jej fabuła nie była może jakoś specjalnie innowacyjna, ale szczególnie podobał mi się styl autora – dosadny, okraszony specyficznym humorem. Dlatego nie wahałam się ani chwili przy podejmowaniu decyzji, czy przeczytać najnowszą powieść jego autorstwa, która niedawno miała premierę na naszym rynku. Szczerze przyznam, że liczyłam na podobne wrażenia z lektury jak poprzednio. Czy były takie? O tym za chwilę. Najpierw kilka słów na temat fabuły wspomnianej książki.


Mowa tu o „Zgliszczach”, których akcja umiejscowiona jest w Stanach Zjednoczonych (podobnie było w przypadku utworu „Wszędzie śnieg”). Pewnego feralnego dnia nad Cherrystone w stanie Waszyngton przechodzi tornado, siejąc zniszczenie oraz pozbawiając życia rodzinę Martinów. Gdy policjantka Emily Kenyon przybywa na miejsce tragedii, okazuje się, że Martinowie nie zginęli w wyniku nieszczęśliwego zrządzenia losu – na ciałach ofiar widoczne są rany postrzałowe. Pora więc rozpocząć śledztwo w poszukiwaniu mordercy. Podejrzenia szybko padają na adoptowanego syna Martinów, Nicka, który zniknął w tajemniczych okolicznościach. To jednak nie koniec dramatów, ponieważ niebawem ginie bez śladu córka policjantki, Jenna. Dziwna zbieżność w czasie zaginięć Jenny i Nicka nasuwa podejrzenie, że dziewczyna jest w opałach i stoi za tym Nick. Czy podejrzenia są słuszne?

Tego Wam nie zdradzę, ale powiem za to troszkę o moich odczuciach po lekturze. We wstępie pisałam, że liczyłam na podobne wrażenia, jak w przypadku powieści „Wszędzie śnieg”. Niestety, przeliczyłam się i to bardzo. Pierwsze, co mnie zraziło w tej książce, to skłonność autora do retrospekcji, a ściślej rzecz ujmując, do przesadnego braku chronologii zdarzeń. Raz mamy czas teraźniejszy, potem (przykładowo) pojawia się sytuacja sprzed wystąpienia tornada, potem znów wracamy do teraźniejszości, aby cofnąć się w czasie aż o dwadzieścia lat. Oczywiście nie należy zapominać o tym, że przy niemal każdej z tych „podróży w czasie” poznajemy innych bohaterów – dużo tego, zdecydowanie za dużo. Łapałam się na tym podczas czytania, że musiałam sobie przypominać, co tak właściwie jest głównym wątkiem fabuły, bo w natłoku bohaterów oraz zdarzeń gdzieś mi to umykało.

Kolejny zarzut dotyczy samej historii – jest tak wymyślna, że aż nierealna. Autor chyba bardzo chciał napisać coś oryginalnego, niespotykanego i tak się na tym punkcie zafiksował, że zbyt popuścił wodze swojej fantazji. Chciał napisać za wszelką cenę bestseller i nie zawahał się przed użyciem każdego z możliwych środków, zwyczajnie przedobrzając. A bohaterzy? Żaden nie przykuł mojej uwagi na dłużej, żaden mnie nie zaintrygował i nie dał do myślenia.

Co tu dużo mówić? Jest słabo. Liczyłam na coś więcej, bo Gregg Olsen przekonał mnie wcześniej, że talent ma. Nawet cieszyłam się, że nie tylko Skandynawowie piszą dobre kryminały – Amerykanie także. I nadal się tego trzymam, bo uznaję, że „Zgliszcza” to tylko drobny wypadek przy pracy, który Olsenowi już się nie powtórzy – przynajmniej tego autorowi od siebie życzę.


Ocena: 3/6




Recenzja bierze udział w "Kryminalnym wyzwaniu".


EDIT: 07.09.2013 godz. 12:09

Na śmierć zapomniałam! Jeśli ktoś  - mimo mojej niezbyt przychylnej opinii - chciałby przeczytać "Zgliszcza", to może się zgłosić w konkursie na moim profilu FACEBOOK'owym, który trwa do 10 września włącznie godz. 23:59. :) Link: https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=680599741970041&id=261963227167030

wtorek, 3 września 2013

"Zombie survival" Max Brooks




tłumaczenie: Leszek Erenfeicht
tytuł oryginału: The Zombie Survival Guide
wydawnictwo: Zysk i S-ka
data wydania: 2 wrzesień 2013
ISBN: 9788377851203
liczba stron: 432


Myślisz, że wojny i klęski żywiołowe to najgorsze, co może się przytrafić ludzkości? Jeśli tak, to wiedz, że jesteś w ogromnym błędzie. To, co najgorsze, właśnie nadchodzi… Niektórzy już usłyszeli świszczący oddech zbliżającego się kataklizmu, przerażające jęki nowej ery tuliły ich do niespokojnego snu, a cuchnące ręce naznaczone rozkładem wciągały do brutalnej rzeczywistości nowego świata. Świata opanowanego przez zombie.

Max Brooks, będący autorem książki pt. „Zombie survival. Podręcznik technik obrony przed atakiem żywych trupów”, nie kreśli przed nami suchej wizji takiego świata, on mówi nam, jak przetrwać w rzeczywistości, w której żywe trupy są codziennością. Zombie nie są już jedynie produktem wybujałej fantazji i częścią scenariuszy filmowych z gatunku horroru – są mieszkańcami naszego globu, a my – ludzie – możemy spróbować przetrwać w ich sąsiedztwie albo dać się pożreć i zalegać w ich żołądkach, jako zepsute mięso.

Brooks nie twierdzi, że życie wśród nich to będzie bułka z masłem, jeśli tylko dobrze się przygotujesz. Każdy kolejny dzień, w którym obudzisz się żywy, to łut szczęścia, ale możesz mu pomóc, solidne przygotowując się do walki z umarlakami. Zatem jak żyć, by przetrwać w takiej rzeczywistości?

Przede wszystkim najpierw musisz dobrze poznać wroga przy pomocą omawianego podręcznika. Dowiedz się jak najwięcej o wirusie Solanum vanderhaveni – które partie ciała atakuje i gdzie występuje jego nagromadzenie – dzięki temu będziesz wiedział, czego w szczególności unikać w przypadku bliskiego spotkania z żywym trupem. Informacje o tym, jakie są objawy po dostaniu się wirusa do organizmu, jakimi drogami się przenosi, jak go leczyć (zakładając, że to w ogóle możliwe) – oto absolutny niezbędnik, jeśli chodzi o podstawy wiedzy na temat zombizmu.

Gdy zapoznasz się z podstawową wiedzą na temat tych istot, możesz przystąpić do zaznajomienia się z niezbędnym uzbrojeniem oraz technikami zwalczania umarlaków. Jeśli myślisz, że piła łańcuchowa zapewni ci przetrwanie, to już w tym momencie straciłeś życie i to nie z rąk jednego zombie, a całej grupy, którą bez wątpienia zwabi dźwięk urządzenia. Najskuteczniejszą bronią są maczeta i karabin maszynowy. Ogień też jest skuteczny, ale pod warunkiem, że nie masz zamkniętej drogi ucieczki przed żywymi-martwymi pochodniami, które będą cię gonić jeszcze długo, zanim żywioł strawi bestie i pozostawi z nich jedynie popiół.

Pamiętaj, że nie mając się gdzie skryć przed hordą łaknących mięsa bestii, na pewno staniesz się ich celem. Pomyśl zatem o solidnym przygotowaniu domu lub mieszkania przed ich atakiem – zadbaj o zabezpieczenie drzwi oraz okien, zebranie odpowiedniej ilości uzbrojenia oraz zapasów i staraj się nie zwariować podczas długiego przebywania w zamknięciu.

A co wtedy, jeśli nie pozostaje ci nic innego jak ucieczka? Uciekaj, ale wybierz do tego celu najwłaściwszą drogę i zaplanuj wszystko od A do Z – dobrym wyborem będzie posłużenie się motocyklem albo… koniem (z racji jego ekonomiczności).

Tym z lekka humorystycznym akcentem postanawiam zakończyć telegraficzne streszczenie niniejszego podręcznika (oczywiście zawiera on w sobie znacznie więcej istotnych treści). Jakie są moje wrażenia po zapoznaniu się z wiedzą na temat zombizmu? Rozdział traktujący o charakterystyce zombiaków był nad wyraz interesujący i naprawdę pozwalał uwierzyć w istnienie tych martwych i żywych zarazem istot. Jednak gdy autor zasugerował mi ucieczkę na koniu lub – co jeszcze lepsze – sterowcem, kiedy przypominał, że w świecie opanowanym przez zombie muszę uważać na nudę, to książka zaczęła tracić na realizmie i stała się dla mnie lekturą humorystyczną w klimacie SF. Jednak fakt, że podręcznik ten jest pierwszą częścią z serii zaplanowanej przez Brooksa, daje nadzieję, że kolejne będę nieco „poważniejsze”.

„Zombie survival” jako całość wypada całkiem korzystnie. Sam pomysł, by przekonać czytelnika, że żyje w świecie zombie, jest godny pochwały. Szczegółowość w poradnictwie, jaką serwuje Brooks, też jest niczego sobie. Wszystko to mieści się na kartach dość bogato ilustrowanej publikacji. Jakby nie patrzeć, książka ta wnosi powiew świeżości do literatury tego kręgu, bo w końcu ile mamy poradników traktujących o tym, jak przetrwać, gdy twoim sąsiadem jest żywy trup?

Na koniec jedno z ważniejszych pytań: Komu polecam podręcznik? Wszystkim fanom tematu a także tym, którzy bardzo chcieliby się z nim zaznajomić, ale w możliwie jak najdelikatniejszej formie. To pozycja zdecydowanie dla Was.

Ocena: 4/6


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

niedziela, 1 września 2013

Kuferkowe losowanie nr 14




Witam Was w ten niedzielny poranek i ostatnie godziny wakacji. Smutni, że laba się kończy? Uczniowie pewnie tak... Ja osobiście cieszę się własnie początkiem urlopu. :D Obijam się, czytam, oglądam do potęgi! :) Ok, nie zanudzam już Was i przystępuję do konkretów. :)

Jako pierwsza  w tym miesiącu wygrywa.... Ta daaam!

Marta


Jako drugi...Ta daaam!

Rafał



Gratulacje! Zaraz do Was napiszę i zdradzę szczegóły dotyczące zamówienia w Skworcu. Pozostałych tradycyjnie zapraszam do Kuferka - tam kilka nowych książek. :)

Edit: 14:05

Jeszcze mała prośba Kochani, skierowana do obecnych jak i przyszłych zwycięzców kuferkowych. Jak już otrzymacie całość wygranej (czyli książki i zamówienie ze Skworcu) to niezmiernie miło będzie mi jeśli wspomnicie o tym we wpisie na swoim blogu. Będzie to duży powód do radości dla mnie oraz Pana Marka ze Skworcu (lepszej motywacji do wysyłania darmowych herbatek, kawek itd. nie ma!:)). 

Formą podziękowania za dobroci, które wysyła Pan Marek jest tylko i wyłącznie reklama, więc im więcej osób dowie się o kuferkowo-skworcowej akcji tym lepiej! :)