środa, 29 maja 2013

Info


Drodzy czytelnicy, na jakiś czas usuwam się z blogosfery, ale nie na długo, bo mam zobowiązania wobec wydawnictw i portalu. Kuferkowe losowanie oczywiście się odbędzie, ale być może  z opóźnieniem za co z góry przepraszam.


wtorek, 28 maja 2013

"Bilbord" J.D. Bujak + Prośba :)



Kochani, jak już wielu z Was pewnie słyszało istnieje prawdopodobieństwo, że widget Dołącz się do tej witryny zostanie wkrótce usunięty z blogów. Na to miejsce może wskoczyć widget Google + (na górze po prawej stronie mojego bloga). 

W związku z  tym proszę Was byście dodawali mnie do kręgów i obserwowali stronę bloga na: Google+ https://plus.google.com/u/0/b/106863287001341882698/106863287001341882698/posts. 

Ważne! Obserwujcie stronę Książkówka a nie mój profil (Ewa--). To dość istotna różnica, bo na profilu nie chciałabym dodawać postów na temat wpisów na blogu itd. Będę robić to na stronie Google + Książkówki.

*********************************************************





    Kilka miesięcy temu na powrót uwierzyłam w świętego Mikołaja. No co? To, że za kilka niedługich lat wybije mi z łoskotem trzydziestka, przecież mi tej możliwości odebrać nie może – mylę się? Wiedziałam, że się ze mną zgodzicie, no ale ja nie o upływającym czasie dziś chciałam rozprawiać… Mikołaj jest i miewa się bardzo dobrze. Jest kobietą, mieszka w… i bloguje mniej więcej od tego samego czasu co ja. Mikołaj (może lepiej Mikołajka?) gdzieś tam się natknął na wołanie mego serca, dotyczące chęci posiadania kryminału, który blogosfera recenzencka przerobiła chyba już ze wszystkich możliwych stron – tylko chyba ja się ostałam jak ten samotny rodzynek. I tak oto chwilę później do moich rąk trafił „Bilbord” Joanny D. Bujak – za co, moja droga Kraino Czytania, jeszcze raz Ci z całego serca dziękuję.

    Z przeczytanych wcześniej przeze mnie recenzji na temat rzeczonej książki dowiedziałam się, że czeka mnie krwista, pełna trupów przygoda, z akcją pędzącą niczym najszybsze metro świata – i nie mogę powiedzieć, by to wszystko nie przywitało mnie już na starcie. Dzieje się tu, oj dzieje!
Mamy więc sielską scenerię Kazimierza Dolnego oraz kwiaciarni, w której pracuje główny bohater – Krzysztof Pasłęcki. Krzysztof odziedziczył ten piękny przybytek po poprzednim właścicielu. Choć nie ma tu nikogo bliskiego oprócz swojej narzeczonej, to czuje się dobrze i bezpiecznie – co najważniejsze. Jednak nadchodzi dzień, w którym to poczucie ma się mocno zachwiać w posadach. Brutalna i bardzo niesprawiedliwa dla niego przeszłość zaczyna znów pojawiać się w jego życiu, uderzać siłą tarana – szczególnie nocami. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że wkrótce zostaje zamordowany dostawca Krzysztofa a na terenie kraju szaleje seryjny morderca, zabijający kobiety przy pomocy bardzo wyszukanych metod. Czy psychopata spędzający spokojny sen z powiek wielu ludziom to ten sam, który pozbawił życia dostawcę? Jeśli tak, to dlaczego wybrał akurat kwiaciarnię Krzysztofa? I dlaczego on sam tak bardzo boi się o swoje życie?

    Wiele pytań i tyle samo odpowiedzi znajdziecie w książce pani Bujak. Co jeszcze Was czeka podczas lektury? Ogromna ilość morderstw i co za tym idzie -- wartka akcja; nie sposób się nudzić. Kolejny pozytyw „Bilbordu” to naprawdę dobrze sportretowani bohaterowie – wczułam się mocno w sytuację Krzysztofa z lat dzieciństwa. Jednak, jak się okazuje, książka ta nie jest pozbawiona wad.
Morderstw weń ukazanych jest tak wiele, że chyba nawet osoba zajmująca się korektą tekstu powieści miała ich w pewnym sensie dość, bo nie doszukała się nader istotnego błędu w opisie jednej ze zbrodni. Mianowicie:

POCZĄTEK SPOILERA

Zabił kobietę, nasmarował ciało czymś, co przyciąga owady, i obsypał wiadrem karaluchów i innego robactwa. Podobno spora część tego obrzydlistwa utknęła w przełyku. Biegły lekarz stwierdził, że udusiła się robalami, które powchodziły jej do nosa i ust.[1]

Z sensu pierwszego zdania wynika, że morderca najpierw zabił kobietę, a następnie obsypał ją robactwem. W kolejnym zdaniu zaś wygląda to tak, jakby jeszcze żywą ofiarę zaatakowały insekty, i gdy te odcięły jej dopływ tlenu, kobieta zmarła.

KONIEC SPOILERA

    Co prawda tylko raz w całej książce spostrzegłam taki błąd w konstrukcji zdania, jednak jest to dość istotna i ważna scena (jedna z wielu) i szczególnie tu taka wpadka nie powinna była mieć miejsca.

    Ponadto sam fakt, że opisywane zbrodnie psychopata przeprowadzał według bardzo wymyślnych scenariuszy, początkowo zdawał się być atutem utworu (byłam pod wrażeniem pomysłowości autorki), ale w miarę rozwoju akcji sposoby uśmiercania i opisy ogólnego widoku zwłok stawały się aż nazbyt wymyślne, wręcz nierealistyczne. Sam morderca z kolei zdaje się być obdarzony umiejętnością… teleportacji! Co rusz morderstwa miały miejsce w innych zakątkach Polski; gdybym to ja była autorką powieści, postawiłabym na umiejscowienie wszystkich zbrodni w obrębie jednego województwa – dodałoby to fabule prawdopodobieństwa.

    Jak pisałam wcześniej, przeszłość nawiedza Krzysztofa najmocniej w snach – zważywszy na tempo akcji i ilość morderstw w tym kryminale, wątek, w którym Krzysztof zmaga się z tym, co widzi w snach, zdecydowanie jest zbędny – jak to się mówi: co za dużo, to nie- zdrowo. Fabuła i bez tego wątku byłaby nad wyraz wciągająca i interesująca, a tak mam wrażenie, że autorka zwyczajnie przedobrzyła.

    Wszystko to, co mi się w „Bilbordzie” nie podobało, nie zmienia jednak faktu, że powieść tę czyta się bardzo szybko i dobrze. Fani konkretnego tempa akcji oraz dużej liczby ofiar i urozmaiconych relacji z miejsca zbrodni będą usatysfakcjonowani.

Ocena: 3/6




[1] J. D. Bujak, Bilbord, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012,  s. 145-146.

sobota, 25 maja 2013

Filmy najbliższe sercu Książkówki - 3


"A Beautiful Mind" 



gatunek: Biograficzny, Dramat
produkcja: USA
premiera: 1 marca 2002 (Polska), 13 grudnia 2001 (świat)
reżyseria: Ron Howard
scenariusz: Akiva Goldsman





"Piękny umysł" reż. Ron Howard


Kiedyś próbowałam sporządzić swój osobisty ranking filmów opowiadających o zmaganiu się człowieka z chorobą czy własnymi ograniczeniami. Chciałam znaleźć ten najprawdziwszy, nieubarwiający rzeczywistości i najlepiej oddający istotę rzeczy. Ostatecznie lista nigdy nie powstała, ale tytuły, które wtedy uwzględniłam, zapadły mi na trwałe w pamięć.

Jeden z tych filmów nawiązuje do historii życia autentycznej postaci – wybitnego matematyka oraz ekonomisty, uhonorowanego nagrodą Nobla, który żyje po dziś dzień  i niebawem osiągnie wiek osiemdziesięciu pięciu lat. Mieszka w Wirginii, a jego nazwisko to Nash, John Nash Jr. Czy już komuś z Was przypomniał się obejrzany przed laty film w reżyserii Rona Howarda lub przeczytana jeszcze wcześniej książka autorstwa Sylvii Nasar? Jeśli nie, to zapominalskim śpieszę z podpowiedzią: zarówno książka, jak i jej ekranizacja noszą tytuł „Piękny umysł”. Ja jednak pragnę dziś skupić się na dziele filmowym.

Nauczycielka z podstawówki powiedziała mi, że urodziłem się z dwoma mózgami... i tylko połówką serca.*

Mamy rok 1947 i John właśnie rozpoczyna naukę na uniwersytecie w Princeton. Jest geniuszem – liczby nie mają przed nim tajemnic. Jest w stanie obliczyć niemal wszystko, złamać każdy kod... Nie chce powielać dawno już znanych teorii, pragnie być wyjątkowy,  odkryć coś, co dla świata będzie absolutną nowością. Nie przychodzi mu to tak łatwo, jak mogłoby się wydawać, ale jednak udaje mu się osiągnąć upragniony cel. Tworzy teorię, dzięki której dotychczasowe założenia z dziedziny ekonomii stają się nieaktualne. Niemal natychmiast trafia mu się interesująca propozycja pracy, ale John nie czuje się w niej dostatecznie spełniony. Jak na zamówienie pojawia się kolejna możliwość. Tym razem o wiele ciekawsza i przy tym niebezpieczna… Nash podejmuje tajną pracę dla rządu. Na pierwszy rzut oka wszystko w jego życiu zawodowym układa się pomyślnie. Niebawem poznaje też swoją przyszłą żonę Alice. Jednak owa sielanka trwa tylko chwilę. Nagle wszystko w życiu geniusza zaczyna się walić. W końcu przestaje sobie radzić z samym sobą, nie wie, w co ma wierzyć, traci kontakt z rzeczywistością. Diagnoza? Schizofrenia paranoidalna.

http://www.filmweb.pl

Zanim opowiem o moich wrażeniach, czuję się w obowiązku poinformować Was, że zaprezentowana w filmie historia życia Johna Nasha nie jest wiernym odtworzeniem jego biografii. Sam naukowiec przyznał, że nieścisłości dotyczą przede wszystkim przebiegu choroby, ale mają miejsce także w przypadku innych aspektów. W filmie mowa tylko o jednym małżeństwie Nasha, a w rzeczywistości studentka, którą poślubił, była jego drugą żoną. Zatem nie należy traktować tego filmu jako czystej biografii, bo nią w pełni nie jest – opiera się on tylko na niektórych faktach z życia naukowca.

Zapyta ktoś: Więc po co w ogóle powstał ten film? Jeśli nie jest wierną biografią Johna Nasha, to jaki był sens jego nakręcenia? Obraz w głównej mierze ma na celu ukazanie człowieka żyjącego z piętnem schizofrenii i to ze szczególnej perspektywy – jednostki zmagającej się z tą chorobą. Przybliża codzienne życie ze schizofrenikiem, od momentu gdy w świadomości bohatera coraz mocniej zaciera się świat rzeczywisty z tym, w którym żyje sam schizofrenik.

http://www.filmweb.pl
Czy odtwórcy głównej roli, czyli Russellowi Crowe, udało się na tyle dobrze wcielić w rolę schizofrenika, by widz miał wrażenie, że właśnie sam mierzy się z tą chorobą? Czy zrobił to na tyle realistycznie? Odpowiedź na obydwa pytania jest tylko jedna: ZDECYDOWANIE TAK! Cały proces popadania w chorobę psychiczną, Crowe pokazał nadzwyczaj realistycznie, wręcz do bólu. Czujemy to, co on, wierzymy w ten wyimaginowany świat, cierpimy, wstydzimy się i cieszymy (choć to przychodzi z trudem w obliczu całej sytuacji). Myślę, że to jedna z najlepszych ról tego aktora, w której pokazuje świetny warsztat i kunszt.

Równie dobrze zaprezentowała się Jennifer Connelly (znana także z filmu „Requiem dla snu”). W roli Alicii Nash była wyrazista (jak chyba zawsze), dodatkowo bardzo kobieca i dystyngowana. Pokazała niezwykłą klasę i udowodniła, że w pełni zasłużyła na grę obok tak uznanego artysty jak Russell Crowe.

„Piękny umysł” jest przede wszystkim dramatem obyczajowym i świetnym studium psychologicznym. Nietrudno tu o chwile wzruszeń, a nawet uśmiechu (zwłaszcza w końcowych scenach filmu).
Nie mogę powiedzieć, że obraz ten jest czymś w rodzaju kompendium wiedzy o życiu schizofrenika, bo to byłaby przesada. Ale na pewno uwrażliwia na tę tematykę, pozwala  szerzej na nią spojrzeć, odwołuje się do naszych uczuć. To dzięki niemu przekonujemy się, że można być silniejszym od choroby, uniemożliwić jej rządzenie naszym losem.

Zawsze wierzyłem w liczby. W równania i logikę, które pozwalają odkryć sens. Ale po życiu poświęconym takim poszukiwaniom... pytam, czym jest logika? Gdzie ukryty jest sens? Moje poszukiwania wiodły mnie przez świat fizyczny, metafizyczny, urojony i z powrotem. I dokonałem najważniejszego odkrycia w mojej karierze. W moim życiu. Tylko w tajemniczych równaniach miłości można odnaleźć prawdziwy sens.*


* cytaty pochodzą z filmu



środa, 22 maja 2013

"Krąg" Bernard Minier


"Le Cercle" Bernard Minier




tłumaczenie: Monika Osiecka
wydawnictwo: Rebis
data wydania: 7 maja 2013
ISBN: 9788378184195
liczba stron: 544



W kręgu tajemniczych zgonów


Wtedy zauważyłem lalki: unosiły się na wodzie plecami do góry, jak Iris, jak ona martwe. Jak martwe małe dziewczynki.[1]


Uważnym czytelnikom mojego bloga ów cytat może wydawać się znajomy, nawet jeśli nie zerkną poniżej na przypis… A temu, komu te słowa nic nie mówią, śpieszę z informacją, że pochodzą one z książki A. Hilla pt. „Lato martwych zabawek”. Pamiętam, że ten cytat mnie urzekł… Ma w sobie wzbudzającą strach magię… Kończąc tamtą lekturę, w żadnym wypadku nie spodziewałam się, że niemal identyczna scena, z lalkami pływającymi w przydomowym basenie, jeszcze do mnie powróci. A jednak!

Pojawia się ona w powieści Barnarda Miniera, noszącej tytuł „Krąg”, z tą różnicą, że tu pozycja lalek jest  inna – z szeroko otwartymi oczami patrzą na ciemniejące z każdą minutą niebo. Zupełnie jakby czuły i nie dowierzały, że ich właścicielki już nie ma. A była nią Claire Diemar – trzydziestodwuletnia wykładowczyni w Marsac. Martwą kobietę w przerażających okolicznościach odnajduje jej uczeń. Nikogo więc nie dziwi, że to właśnie on zostaje głównym podejrzanym w sprawie…
Mija kilka dni od tego tragicznego wydarzenia, a miejscowość obiega informacja o tragicznej śmierci hodowcy psów, który posłużył za pożywienie swoim wygłodniałym podopiecznym… Czy te dwie tragedie coś łączy? Sprawę bada komendant Martin Servaz. Jednak to śledztwo będzie jednym z trudniejszych w karierze stróża prawa – nie tylko ze względu na okoliczności morderstwa, ale także życie osobiste Servaza.


Jak ujawnia to powyższy zarys fabuły, raczej nie sposób się nudzić podczas tej lektury, ale czy na pewno? Mamy tutaj dwie ofiary i nader tajemnicze okoliczności zgonów. Na starcie pojawia się jeden podejrzany, potem dołącza kolejny, a zakończenie wywraca wszystko do góry nogami. Nasze podejrzenia okazują się bezpodstawne, a finał sprawy wprawia nas w niemałe osłupienie. Tak, zakończenie jest najmocniejszą stroną tej książki, ale nie jedyną. Przypadli mi do gustu jej bohaterowie – są konkretni, nieprzerysowani, mają swoje słabości tak jak inni, są po prostu ludzcy.

Sama konstrukcja powieści jest solidna, fabuła zbudowana w przemyślany sposób. Wydarzenia opisywane na początku powieści zostały naprawdę umiejętnie połączone przez autora z końcowymi – wszystko tworzy spójną i logiczną całość (dodatkowo bardzo zaskakującą!).
Bardzo podobają mi się też kluczowe wydarzenia – są świetnie zaprezentowane, podnoszą ciśnienie i sprawiają, że czytelnik, śledząc losy powieściowych postaci, ma wrażenie, że ogląda na ekranie mocny thriller i to jednego z najlepszych reżyserów.

Z przykrością jednak muszę stwierdzić, że moim zdaniem niemal idealna powieść Miniera ma skazę. Podkreślam: „moim zdaniem”, bo wiem, że dla niektórych może to być kolejna zaleta książki. O co chodzi? O to, że powieść jest pisana w nieco rozwlekły sposób. Gdyby ją znacznie skrócić, to wcale nie straciłaby na swej wartości, a mielibyśmy żywsze tempo akcji.

Oczywiście nie odbieram „Kręgowi” miana wyrazistej powieści kryminalnej. Siła oddziaływania historii opowiedzianej przez Miniera jest duża. Niejeden  czytelnik nabierze ochoty na sięgnięcie po kolejne tytuły tego autora – ten wcześniejszy, tj. „Bielszy odcień śmierci”, jak i te, które dopiero pojawią się w przyszłości.






[1] A. Hill, Lato martwych zabawek, Albatros, Warszawa 2012, s. 266.


Ocena: 4.5/6




środa, 15 maja 2013

"Cztery pory roku" Stephen King


"Different Seasons" Stephen King




wydawnictwo: Albatros
data wydania: 2010
ISBN: 9788376590356
liczba stron: 512



Witam panie King… Stęskniłam się za panem i miałam do tego pełne prawo, wszak ostatnie nasze spotkanie przypadło na zimową porę tego roku. Na dworze chłód się panoszył, a we mnie wrzało! To Christine… Christine mnie rozgrzewała miłością (?) do Arniego i nienawiścią do wszystkich, którzy śmieli stanąć im na drodze do szczęścia. Ach, cóż to była za historia! Och, proszę się nie czerwienić, nie zawstydzać… Dobrze pan wie, że urzeka pan swoim piórem niejednego czytelnika. W tym – naturalnie – i mnie samą, ale o tym pan już dobrze wie.

Które to już nasze spotkanie? Nie jestem w stanie ich zliczyć, wiem jedynie, że czytałam wymyślone przez pana historie na długo przed tym, jak zdecydowałam się pisać recenzje na ich temat. I nie mam dość. I chyba nigdy nie będę miała… Dlatego sięgnęłam po kolejny tytuł z pańskiego dorobku. Czyżbym widziała błysk zaciekawienia w pańskich oczach? To pana jeszcze intryguje, po które z pańskich książek sięgają czytelnicy? A to dopiero… Dobrze, już nie przedłużam. Tym razem mój wybór padł na „Cztery pory roku”. W tym przypadku zdałam się całkowicie na intuicję. Pyta pan, czy żałuję? Panie King, panu nie przystoi zadawać takich pytań… Przejdźmy do rzeczy.





„Cztery pory roku” to zbiór czterech minipowieści: „Skazani na Shawshank”, „Zdolny uczeń”, „Ciało” oraz „Metoda oddychania”.

„Skazanych…” znam już od dawna w wersji filmowej, nawet nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy obejrzałam ekranizację tego utworu. Wstyd się przyznać, że pierwowzór w wersji papierowej poznałam dopiero w tym roku, ale… podobno lepiej późno niż wcale (tak u nas mawiają). Biorąc pod uwagę główny wątek, obie wersje się nie różnią. Andy Dufresne za podwójne morderstwo zostaje skazany na dożywocie. Pozornie ten facet ma szczęście… Ma szczęście, że w Maine nie obowiązuje kara śmierci, bo w przeciwnym wypadku nie byłoby tej historii… Andy nie załamuje się jednak pod wpływem niewoli ani okrutnej codzienności w tak odrażającym miejscu, jakim jest to więzienie. Buduje misterny i – zdaje się – doskonały plan. Aż pewnego dnia zaskakuje wszystkich, niektórych przy tym doprowadzając do białej gorączki!
Panie King… udała się panu ta historia, naprawdę… I wbrew opiniom wielu moich rodaków, którzy również poznali losy Andy’ego, twierdzę, że wersja książkowa jest znacznie lepsza od filmowej. Dlaczego? Bo jest szalenie dokładna, szczegółowa i potwornie wciągająca, a sama postać Andy’ego nakreślona została w bardzo intrygujący sposób. Pokochałam niebywałą sprawność umysłu tego bohatera – cóż to był za inteligentny człowiek! Fani kinowej wersji „Skazanych…” wyszczególnione przeze mnie zalety skwitują jednym krótkim słowem „wodolejstwo”, ale… niech sobie gadają. Ja wiem swoje.

Opowieść opatrzona tytułem „Zdolny uczeń” tkwi w mojej pamięci, tak jakbym czytała ją zaledwie wczoraj. Cóż, tu mam ochotę zakrzyknąć w pańskim kierunku: chapeau bas! Mamy tu historię dwupokoleniową: nastoletniego Todda Bowdena i starszego pana, Denkera… Młody i zafascynowany dziejami drugiej wojny światowej, Todd odkrywa, że jednym z jego sąsiadów jest zbrodniarz hitlerowski, oprawca z Auschwitz. Przy pomocy szantażu nakłania starca do drastycznych opowieści… Jak się jednak okazuje, nic nie ma za darmo. Todd będzie musiał słono zapłacić za tę specyficzną przyjaźń z obozowym ciemiężycielem.
Uff, panie King… Przyznam, że gdy tylko zorientowałam się, że historia ta dotknie tematyki nazizmu i obozów, bardzo się przestraszyłam. Nie, nie samej tematyki, tylko tego, w jaki sposób pan wykorzysta ją przy tworzeniu fikcyjnej opowieści. Zawsze się obawiam, że pisarze, sięgając po tę czarną kartę historii, wyrządzą krzywdę tym, którym szacunek i zachowanie powagi się należą. Ryzyko i w tym przypadku było duże, ale… panu udało się uniknąć zagrożenia. Mało tego! Stworzył pan niebanalną i naprawdę dobrą opowieść, ze znakomitą kreacją postaci oraz świetnym oddaniem negatywnych emocji, którym się poddają. Można bez przesady stwierdzić, że Todd i Denker mieszczą w sobie całe zło tego świata.

W „Ciele” straszy groza w czystej postaci… Grupka dzieciaków, dowiedziawszy się, że w konkretnym miejscu leżą zwłoki pewnego chłopca, postanawia je odnaleźć. Spotkanie dzieci ze śmiercią w czystej postaci musi odcisnąć na nich piętno. Ten widok lokatorów rozkładającego się ciała… Brrr… Wie pan, że nie brak u nas fanów takich drobiazgowych opisów? Prawdziwa gratka dla takich jak ja…

Za to „Metodą oddychania” mnie pan zaskoczył. Bohater opowieści, Emlyn, uczestnicząc w spotkaniach pewnego klubu, opowiada mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak przed laty przyjął poród od pewnej tajemniczej kobiety. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że rodząca kobieta była… martwa. Choć.. nie do końca. Co też panu do głowy strzeliło przy wymyślaniu tej historii? Proszę nie odebrać moich słów jako wyrazu dezaprobaty. Co to, to nie! Po prostu jestem pod wrażeniem siły pańskiej wyobraźni, panie King…

Czy pańska fantazja ma gdzieś swoje granice? Czy kiedyś wyczerpią się panu pomysły na tworzenie tak wspaniałych opowieści? Proszę nic nie mówić. Ja chcę trwać w przekonaniu, że odpowiedź brzmi: NIE. Wierzę też, że jeszcze wielokrotnie zaskoczy pan nas – swoich czytelników. Bez względu na to, czy stworzy pan kolejną opasłą powieść, czy krótkie opowiadania, my zawsze będziemy je czytać z wypiekami na twarzy i mocno bijącym sercem.

Tymi słowami pragnę zakończyć nasze dzisiejsze spotkanie, ale niebawem nastąpi kolejne, potem następne… A gdy wszystkie pańskie książki będą mi już dobrze znane, zacznę ich lekturę od nowa… By chwała Mistrza nigdy nie minęła!


Ocena: 6/6



Recenzja bierze udział w wyzwaniu "Świat Stephena Kinga".

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:

sobota, 11 maja 2013

"Kobieta" Jack Ketchum, Lucky McKee + ogłoszenie

"The Woman" Jack Ketchum, Lucky McKee


tłumaczenie: Mateusz Kopacz
wydawnictwo: Replika
data wydania: grudzień 2012
ISBN: 978-83-76741-00-0
liczba stron: 220




Gdy groza wzbudza obrzydzenie…


   Nie wiem, jak wy, ale ja nie mam specjalnie dobrych doświadczeń, jeśli chodzi o lekturę książek pisanych przez duety. W najlepszym razie kończą u mnie z oceną dobrą. Wyjątkiem (chyba potwierdzającym regułę) jest „Talizman”, napisany przez Stephena Kinga wraz z Peterem Straubem, który urzekł mnie swoim klimatem, ale… to w końcu King miał swój udział w tworzeniu tej powieści, więc inaczej być raczej nie mogło. Tym razem dałam się skusić szczególnemu duetowi, który tworzą: pisarz należący do ulubionego przeze mnie kręgu oraz drugi, zupełnie mi nieznany.

   Pierwszy z nich to Jack Ketchum, amerykański twórca literatury grozy, który ma za sobą tak dobrze przyjęte przez czytelników utwory, jak: „Jedyne dziecko” czy „Dziewczyna z sąsiedztwa” (ekranizacja w 2007 roku). Choć autor ten w moim odczuciu raz pisze wyśmienicie, a innym razem nieco gorzej, to i tak z dużą dozą ciekawości oczekiwałam na kolejny tytuł z jego nazwiskiem na okładce.
 


Tuż obok niego pojawiło się nazwisko zdecydowanie mniej znanego producenta, reżysera, scenarzysty i aktora filmowego – Lucky’ego McKee. To właśnie on pracował przy ekranizacji „Straconych” oraz niedawno wydanego u nas „Rudego”. Panowie postanowili połączyć swoje siły oraz talenty i pokusić się o popełnienie powieści grozy, na którą składają się dwie części – „Kobieta” oraz „Reproduktor”. Czy ta współpraca zaowocowała sukcesem i przyniosła prozę godną uwagi? Naturalnie o tym powiem za chwilkę, najpierw co nieco o fabule.
   Jedną z głównych postaci pojawiających się w powieści jest ona, kobieta. Istota dzika, w której dominują pierwotne instynkty. Znalezienie pożywienia oraz przetrwanie to priorytety w każdym dniu jej życia, wypełnionego po brzegi niebezpieczeństwem. Jest też on, Christopher Cleek, szanowany prawnik ze szczęśliwą rodziną w domowym zaciszu. Pewnego feralnego (dla nich obojga tak naprawdę) dnia Christopher zobaczył Kobietę na wpół nagą, kąpiącą się w strumieniu. Już wtedy wiedział… Wiedział, że będzie tylko jego… Schwytał ją i uwięził w piwnicy własnego domu, gdzie – jak wyznał rodzinie (żonie, synowi oraz dwóm córkom) – postanowił ją ucywilizować. Ale czy na pewno o to chodziło?

   Jak się dość szybko okazuje, sprawa ma drugie dno – istota tego specyficznego porwania wiąże się z tym, co najciemniejsze, najbardziej brudne, najgorsze w człowieku. Zdaje się, że światy dwojga bohaterów w pewnym momencie znajdują wspólny rejon – są chwile, w których oboje są tak samo prymitywni, choć Cleek jest dobrze wykształconym człowiekiem. Są sytuacje, w których obojgiem targają podobne zwierzęce instynkty, chociaż w niektórych momentach mężczyzna zdaje się znacząco odbiegać poziomem rozwoju i ucywilizowania od dzikiej kobiety…

   I właśnie to jest w powieści gorszące. Cleek jako człowiek wykształcony i głowa rodziny pozwala, by na całe to perwersyjne szaleństwo patrzyły jego dzieci – Peg, dorastająca i borykająca się z własnymi problemami nastolatka, Brian, dopiero odkrywający własne „ja” i chłonący zachowanie ojca jak gąbka, oraz czteroletnia Darleen, nazywana czule Złotkiem. Sceny, w których dzieci Christophera patrzą na akty pastwienia się (to wyjątkowo łagodne określenie – wierzcie mi) ojca nad Kobietą, zwyczajnie mnie przerosły… Mnie, fankę mocnej literatury, którą trudno czymkolwiek zaskoczyć i zniesmaczyć. W trakcie lektury, im bardziej zapuszczamy się w głąb makabrycznej opowieści, tym bardziej pogłębia się, niestety, nasze obrzydzenie i to jest według mnie największy minus tej pozycji. Literatura może traktować o wszystkim, poruszać najbardziej drażliwe tematy, ale każdy czytelnik ma swój smak, pewne granice wrażliwości, poza które nie chciałby wykraczać…
   




W powieści tandemu Ketchum – McKee przeszkadzał mi ponadto wulgarny język. Niby to nic nowego u Ketchuma, prawie norma, ale w powiązaniu z bardzo młodymi bohaterami, występującymi w utworze, mocno mnie irytował i przeszkadzał w odbiorze lektury.
   Aby jednak nie było tak, że ja – fanka Ketchuma – nie dostrzegłam żadnych pozytywów w opowieści sygnowanej także jego nazwiskiem, powiem, że sam pomysł połączenia dwóch światów: dzikiego, pierwotnego, ze zwierzęcymi cechami (reprezentowanego przez kobietę) oraz tego, który my znamy na co dzień (cywilizowanego) jest bardzo udany. Także sceny spod znaku drastycznego horroru, z – przykładowo – szczegółowo opisanymi aktami kanibalizmu, są do bólu wyraziste i dobrze pełnią swoją funkcję, czyli wzbudzają niesmak, obrzydzenie i strach.

   Tym razem nikomu swojej ostatnio przeczytanej lektury nie polecę, powiem tylko, że biorąc ją do ręki, robicie to na własną odpowiedzialność. To wy sami zadecydujcie, czy chcecie poznawać tak brutalną i perwersyjną historię. To nie jest książka dla każdego. To książka dla „starych wyjadaczy”, koneserów literatury grozy!


Ocena: 3/6




**************************************************

Kochani, jedna z naszych koleżanek-blogerek rusza właśnie z nowym projektem (podziwiam ją za zapał!:)). Utworzyła nowy blog, na którym będzie... pisać w języku angielskim. Co będzie można na nim znaleźć?



Chciałabym, aby znalazły się tam nie tylko recenzje książek, ale też teksty dotyczące literatury, jak relacje ze spotkań autorskich (jeśli ktoś w takich uczestniczy), wywiady z pisarzami (jeśli ktoś takowe przeprowadza) i tym podobne rzeczy. W związku z tym chciałabym zachęcić Was do wzięcia udziału w tym projekcie-wyzwaniu. Tak więc jeśli znacie język angielski dość biegle w piśmie, posiadacie konto na Blogspocie (jeżeli nie, to zawsze możecie założyć), piszecie na swoich blogach (albo gdzieś indziej) o literaturze, to zapraszam Was do udziału w tej akcji. Wystarczy, że prześlecie do mnie maila (aga510@op.pl), a ja natychmiast uczynię Was współautorem bloga.





wtorek, 7 maja 2013

"Single" Meredith Goldstein

"The Singles" Meredith Goldstein


tłumaczenie: Agnieszka Kisiel
wydawnictwo: M
data wydania: 2013
ISBN: 9788375955569
liczba stron: 240



    W życiu każdego książkowego mola przychodzi taki czas, że musi się „odmóżdżyć” i przeczytać coś lekkiego, zabawnego i niekoniecznie zobowiązującego – innymi słowy, czasem trzeba przeżyć taki krótki i niezobowiązujący romans z książką.

    Tak też było w przypadku książki, która wpadła mi w ręce ostatnio – powieści „Single”, autorstwa amerykańskiej pisarki Meredith Goldstein. O czym rzecz traktuje? O tym, że bohaterka historii, imieniem Beth, w perspektywie bardzo bliskiej przyszłości planuje swoje zamążpójście. Ile z takim wydarzeniem wiąże się przygotowań, najlepiej wie ten, kto uroczystość ślubno-weselną ma za sobą. Dodatkowym zmartwieniem przyszłej panny młodej jest kwestia odpowiedniego ulokowania piątki jej przyjaciół, będących w stanie wolnym, aby każdy z nich był zadowolony. Jednak czy uda się to zrobić, jeśli jedna z jej koleżanek, Hannah, będzie zmuszona na owej uroczystości nie tylko do spotkania swojego „eks”, ale też do oglądania jego szczęścia u boku innej kobiety? Kolejna singielka, Vicky, też nie jest w lepszej sytuacji – zmaga się z depresją i wszędzie wozi ze sobą lampę solarną (dla niepoznaki schowaną w futerale po gitarze), mającą ją uleczyć z tej przypadłości. Jest też ktoś, kto wymiguje się z udziału w imprezie pod pretekstem opieki nad schorowanym psem, i ktoś, kto trafia na wesele… przypadkiem. Taki wybuchowy zestaw różnych person i jakże  oryginalnych osobowości siłą rzeczy musi zwiastować wiele niespodziewanych przygód, wpadek i przede wszystkim… dużą dawkę śmiechu!

    „Singlom” faktycznie tego nie brakuje – jest humor sytuacyjny, zabawne postacie o zróżnicowanych cechach charakteru, żartobliwe wypowiedzi. Jest też życiowe podejście do wielu kwestii, muzyka, którą znamy na co dzień, a nawet książki (bo kto nie czytał lub choćby nie zna ze słyszenia „Kwiatów na poddaszu” V. C. Andrews?). Co oprócz tego? Dodatkowo książka pani Goldstein nosi typowe znamiona romansu, o którym wspomniałam na początku. Jest przy tym stosunkowo krótka, nie przywiązuje czytelnika do bohaterów (przynajmniej tak było w moim przypadku); robi duże wrażenie na początku, a potem jest już gorzej – traci na swoich walorach. Można powiedzieć, że jest dobra na jeden raz – niezobowiązujący, dodajmy.

    Zatem komu polecam tę książkę? Wszystkim lubującym się w lekkich, przyjemnych, zabawnych utworach, którzy chcą się przy lekturze odstresować i nie oczekują od literatury niczego nadzwyczajnego. Fani konkretnej akcji i mocnej fabuły nie mają tu czego szukać.

   Ja chciałam się zrelaksować przy pomocy książki w niedzielne popołudnie i właśnie to otrzymałam. Ani grama więcej i ani grama mniej.

Ocena: 3/6


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu M.



poniedziałek, 6 maja 2013

Mały sukces :)



UWAGA! 



Osoba nagminnie kopiująca (bez zgody autora) cudze recenzje!




Sprawdź, czy nie ma tam także Twojego tekstu. http://matthyrefrends.blogspot.com


Informujcie innych!

*******************

Jak widzicie, blog plagiatora został zamknięty. Mam nadzieję, że to były działania administracji i liczę, że bloger nie wróci, ale różnie może być, więc miejcie oczy szeroko otwarte! :)

czwartek, 2 maja 2013

"Czas honoru. Przed burzą" Jarosław Sokół


wydawnictwo: Zwierciadło
data wydania: 2012
ISBN: 978-83-63014-38-4
liczba stron: 400



Czas historii


   Nigdy nie ukrywałam, że byłam i jestem fanką serialu wojenno-historycznego pt. „Czas honoru”, który emitowała TVP. Obejrzałam wszystkie serie, a każdy odcinek oglądałam z takim zaangażowaniem, że te kilkadziesiąt minut jego trwania upływało mi lotem błyskawicy. Co mnie w nim tak pociągało? Przede wszystkim tematyka, jaką poruszał, czyli - w ogólnym zarysie - walka Cichociemnych z okupantem o wolną Polskę. W obsadzie serialu znalazło się wiele znanych nazwisk, tj. Englert, Pawlicki, Wieczorkowski, Wesołowski, Zakościelny, Ostaszewska (żałuję ogromnie, że pojawiła się tylko w pierwszej serii) czy Różczka, Adamczyk, Wieczorek, Olbrychski. Ponadto o sukcesie serialu bez wątpienia zadecydowały świetne zdjęcia i scenariusz.

   Nic więc dziwnego, że gdy tylko dowiedziałam się, że Jarosław Sokół - będący jednym ze scenarzystów „Czasu honoru” - postanowił opublikować papierową wersję tegoż serialu, bez chwili wahania skusiłam się na lekturę. Nie zaczęłam, co prawda, od pierwszej części pod tym samym tytułem, ale od drugiej - „Czas honoru. Przed burzą”. Uznałam, że w moim przypadku nic złego się nie stanie, jeśli zdecyduję się przeczytać te dwie części nie po kolei – z tej prostej przyczyny, że losy serialowych bohaterów znam bardzo dobrze, a lektura miała być dla mnie jedynie ich uzupełnieniem.

   Tym sposobem po rozpoczęciu lektury znalazłam się na początku drugiej serii serialu, czyli w roku 1943. Michał, Władek oraz ich matka Maria mierzą się z tragedią rodzinną i utratą najbliższej osoby. Niemcy nie przebierają w środkach, walcząc z polskim podziemiem i przy pomocy bezwzględnych metod umacniają swoją władzę nad Polską. Jednak bracia Konarscy, Bronek oraz Janek, nie zamierzają się poddawać – fałszując dokumenty, wymierzając wyroki w imieniu Polski podziemnej, kontaktując się na bieżąco z Londynem, walczą z okupantem, w tym z szefem Gestapo, Larsem Rainerem.

   Wszystko to dzieje się w obronie wolności, tożsamości narodowej, okupione jest wieloma cierpieniami, często porażkami. Działania bohaterów występujących przeciwko  okupantowi wyróżnia odwaga, męstwo, czasem bezwzględność i brawura. Pomimo brutalnej rzeczywistości w ich życiu jest także miejsce na miłość. Mamy tu sprawnie i realistycznie opisane codzienne życie ludzi walczących o to, co w tamtym czasie było najważniejsze.

   Książki niemal zawsze górują nad kinowymi czy telewizyjnymi adaptacjami, bo w sposób szczegółowy podchodzą do każdego wątku. Tak jest i w przypadku powieści Jarosława Sokoła. Świetnie opisał w niej bohaterów – ich rysy osobowościowe są bardzo wyraźne, także emocje, z jakimi na co dzień przychodzi im się mierzyć.

   O „Czasie honoru” (obydwu wersjach) powiedziano już bardzo wiele, zarówno dobrego jak i złego. Wskazuje się na liczne błędy i niedociągnięcia - z czym się zgodzę. Jednak w tym przypadku nic ani nikt nie jest w stanie odebrać  filmowi oraz książce największej wartości – tego, że potrafiły zainteresować całkiem pokaźną liczbę odbiorców historią Polski, przypomnieć o patriotyzmie i szacunku dla tych, którzy za naszą wolność oddali życie. I jeśli tego wszystkiego ma szansę nauczyć się młodzież, to ja jestem po stokroć za powstawaniem takich seriali i książek. Bo nawet jeśli mówi się o nieścisłościach historycznych, które pojawiają się w literackiej i telewizyjnej wersji opowieści o Cichociemnych, to siłą rzeczy zmuszają one ciekawskich do doszukiwania się tego, „jak było naprawdę”, a to już maleńki kroczek do poznawania wojennej historii naszego kraju.

   Tym, którzy nie znają serialu i chcieliby zacząć od książki, polecam bezwzględne rozpoczęcie od części pierwszej, zatytułowanej „Czas honoru”. Natomiast fani scenariusza  Jarosława Sokoła na pewno nie potrzebują dodatkowej zachęty – dla was to pozycja obowiązkowa – obydwie części.


Ocena: 5/6


Oficjalna recenzja dla portalu Lubimy Czytać: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/2207/czas-historii


Recenzja bierze udział w wyzwaniu: "Polacy nie gęsi, czyli czytajmy polską literaturę!".



środa, 1 maja 2013

Rozwiązanie konkursu urodzinowego oraz otwarcie Kuferka :)


Witam Was Robaczki. :) Jak tam Wasze majówki? Rozkwitają powoli? :) Moja jak najbardziej - piszę teraz z bardzo bliskiego memu sercu miejsca, które napawa mnie szczęśliwością i spokojem. :)
Wiem, wiem...Nie o tym chcecie czytać. :)



Bardzo licznie wzięliście udział w moim konkursie urodzinowym, którego zadaniem było uczynić Książkówkę bohaterką jakiejś książki oraz uzasadnić/opisać swój wybór. Poradziliście sobie świetnie, dlatego wybór był bardzo trudny. Ostatecznie zdecydowałam się na nagrodzenie dwóch osób. :)

"Baśniarz" poleci do... Carvel! Za zrymowany przejaw fantazji. :)



Natomiast biografia Johnny'ego Deppa oraz "W ofierze Molochowi" leci do... Alison2! Za świetną opowieść z dreszczykiem. :)


Serdecznie Wam gratuluję. Zaraz się z Wami skontaktuję w celu pobrania adresów do wysyłki. Pozostałym bardzo dziękuję za udział oraz wiele pięknych i ciepłych słów, jakie zawarliście w swoich odpowiedziach - milutko na sercu zrobiło mi się wielokrotnie... :)



A teraz? To, czego brakowało Wam w kwietniu i za czym - podejrzewam - tęskniliście, czyli KUFEREK KSIĄŻKÓWKI. :) Niniejszym ogłaszam  że znów jest otwarty i starym, dobrze już Wam znanym trybem można się zapisywać po wybrane tytuły. :)

Na koniec zapraszam Was na kolejną recenzję, która ukaże się na moim blogu jeszcze dziś lub jutro. :)

Kochani...znów zapominacie o podawaniu adresu mailowego w kuferkowych zgłoszeniach... Bez tego zgłoszenie jest nieważne.