czwartek, 30 stycznia 2014

Urodzony w obozie nr 14 - Blaine Harden





tytuł oryginału: Escape from Camp 14
wydawnictwo: Świat Książki
data wydania: 20 listopada 2013
ISBN: 9788379432387
liczba stron: 256


Ten koszmar się jeszcze nie skończył…


Północnokoreańskie obozy dla więźniów politycznych istnieją dwa razy dłużej niż stalinowskie łagry i dwanaście razy dłużej niż hitlerowskie obozy koncentracyjne.

Jeszcze kilka lat temu ta informacja zamieszczona na okładce ostatnio przeczytanej przeze mnie książki najpewniej wzbudziłaby we mnie ogromny szok i przerażenie, bo stosunkowo niedawno dotarło do mnie, że to, czego dopuszczali się m.in. naziści nie zakończyło się wraz z okresem ich panowania. Ten koszmar trwa po dziś dzień i chyba tak naprawdę niewiele da się z tym zrobić, póki rząd Korei Północnej pod wodzą dynastii Kimów nie opamięta się (co mało prawdopodobne) lub zwyczajnie nie upadnie.

O obozach tych zrobiło się bardzo głośno mniej więcej na początku roku 2013, kiedy to znana dobrze wszystkim korporacja Google opublikowała zdjęcia satelitarne, na których można zobaczyć te miejsca. Skupiają one więźniów politycznych, stanowiących według władz Korei zagrożenie dla państwa. Znaleźć się może w nim każdy, także ten, kto np. nie uczcił urodzin wielkiego władcy w odpowiedni sposób (obecnie „Wielkiego następcy” Kim Dong II, czyli Kim Dzong Una) lub zwyczajnie chciał wyjechać z kraju (ci uznawani są najczęściej za szpiegów). Czary goryczy dopełnia fakt, że w Korei Północnej obowiązuje system odpowiedzialności zbiorowej, czyli wraz z głównym „przestępcą” karę ponosi cała jego rodzina – wszyscy trafiają do obozu, a niektórzy właśnie w nim się rodzą, tak jak Shin Dong-hyuk, o którym opowiada książka Blaine Ardena „Urodzony w obozie nr 14”.

Ten młody, bo zaledwie trzydziestodwuletni mężczyzna, przeszedł w swoim życiu więcej niż niejeden człowiek. Można powiedzieć, że przeszedł prawie tyle, co wielu więźniów obozów koncentracyjnych za panowania nazistów w Europie. Tyle samo, co oni, albo mniej, albo więcej – zależy jak na to spojrzeć. Do obozów stworzonych przez nazistów trafiali ludzie czujący, kochający, niezapominający o człowieczeństwie, przeżywający emocje – Shin, w odróżnieniu od nich, tego wszystkiego był pozbawiony. Urodził się bowiem w Obozie nr 14 (do istnienia którego władze Korei się nie przyznają – oficjalnie taki nie istnieje) w Kaeczon, jako „człowiek maszyna”, któremu obce są uczucia (m.in. miłość do rodziny), a najważniejsza jest lojalność wobec strażników i trzymanie się obozowego kodeksu:

1. Nie próbuj uciekać.
Jeśli spróbujesz i zostaniesz na tym przyłapany – będziesz rozstrzelany (tak jak każdy inny świadek tego zajścia, który nie powiadomi o tym władz obozu).
2. Zgromadzenia więcej niż dwóch więźniów są zabronione.
3. Nie kradnij.
Shin przytacza w swoich wspomnieniach historię dziewczynki, która została zakatowana na śmierć za kradzież pięciu ziaren zboża.
4. Strażników należy bezwarunkowo słuchać.
5. Każdy, kto zobaczy zbiega lub podejrzaną osobę, musi o tym natychmiast zameldować.
6. Więźniowie muszą obserwować się nawzajem i natychmiast meldować o wszelkich podejrzanych zachowaniach.
7. Więźniowie muszą przekraczać normy pracy wyznaczone na dany dzień.
8. Poza miejscem pracy nie może być kontaktów pomiędzy płciami w celach osobistych. 
Jakiekolwiek kontakty seksualne pomiędzy więźniami groziły rozstrzelaniem (choć
w niektórych przypadkach kontakty były dozwolone, np. między więźniarkami
a strażnikami).
9. Więźniowie muszą szczerze żałować swoich błędów.
10. Więźniowie, którzy naruszają obozowe zasady i reguły, zostaną natychmiast rozstrzelani.[1]


Shin znał te zasady od małego i sumiennie ich przestrzegał, dlatego nie wahał się przed podjęciem decyzji o poinformowaniu strażnika o zamyśle ucieczki swojego brata. Zrobił to z zazdrości o porcję ryżu, jaką matka wydała jego bratu w ramach „wyprawki” na drogę, oraz mając nadzieję na nagrodę za donos do władz obozu. Nagrody nie było, a „w podzięce” za brak lojalności wobec rodziny obejrzał brutalny spektakl, w którym matka oraz brat zostali straceni.

Przyznaję, że historia ta zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, jednak daleka jestem od oceniania podejmowanych przez Shina decyzji. W jaki sposób i według jakiej miary może człowiek w stu procentach wolny, któremu w zasadzie niczego nie brakuje, oceniać tego, kto z konieczności jada szczury? Tego, kto nigdy nie widział szczoteczki do zębów i nie wie, jak się jej używa? Którego torturowano – w celu wyciągnięcia odpowiednich informacji wieszano pod sufitem, przypalano i obcięto palec u ręki? Ciężko to wszystko sobie nawet wyobrazić, a co dopiero pokusić się o ocenę postępowania takiej osoby…

Na szczęście dla Shina udało mu się uciec. Gdy osiedlił się w jednym miejscu, przyszedł czas na nauczenie się normalnego życia: poznanie aktualnych zdobyczy techniki, nowego i nieznanego wcześniej jedzenia, przyzwyczajenie się do zdrowych relacji międzyludzkich, gdy wreszcie nie ma przymusu donoszenia na kogokolwiek i można komuś zaufać. Coś, co dla nas jest tak zwyczajne i codzienne, dla niego było najtrudniejsze – stawanie się człowiekiem.

Blaine Harden
źródło: www.npr.org
Shin jest młodym mężczyzną i wierzę, że z czasem uda mu się pokonać wszystkie lęki, wyzbyć się koszmarów i oswoić z własnymi emocjami (np. nauczyć się płakać). Tak wiele przed nim… Martwi mnie jednak sytuacja tych, którzy nadal przebywają w obozach rozsianych po Korei Północnej – czy im też się uda? Czy nadejdzie dzień, w którym staną się wolni? Czy świat znajdzie sposób na to, by im pomóc? Czy brutalne rządy Kimów kiedyś w końcu upadną?

Chcę wierzyć, że tak się stanie. Że ten koszmar, tak skwapliwie pielęgnowany przez nazistów w latach drugiej wojny światowej, jednak kiedyś się skończy. Pełna rozterek rozstaję się z tą trudną lekturą… Pod względem literackim nie mam jej nic do zarzucenia, ale oceniać jej nie zamierzam. Nie o to w przypadku tej książki przecież chodzi.




[1] B. Harden, Urodzony w obozie nr 14, Świat Książki, Warszawa 2013, s. 241-244.

Recenzja dla Lubimy Czytać: LINK.

wtorek, 28 stycznia 2014

Kiedy śpisz - Alberto Marini





tłumaczenie: Jerzy Żebrowski
tytuł oryginału: Mientras Duermes
wydawnictwo: Albatros
data wydania: czerwiec 2012
ISBN: 978-83-7659-862-8
liczba stron: 400


Kiedy śpisz, odpływasz w inny, lepszy świat. Tam, gdzie w ramionach Morfeusza nic ci nie grozi. Tam, gdzie czujesz się najbezpieczniej. Moment, w którym tracisz świadomość i ogarnia cię wszechobecna błogość, nie daje się porównać chyba z niczym innym. Tylko czasem z rana głowa boli… Myślisz: mózg niedotleniony, wyjdę na zewnątrz, przewietrzę się, przejdzie mi… Potem szybka i mocna kawa, ale nawet to nie pomaga. I nic ci nie pomoże… póki narkotyk nie przestanie działać. Narkotyk, który zaaplikował ci twój nocny gość… Ten, który niespostrzeżenie wślizgnął się do twojego pokoju, ukrył się pod łóżkiem i spokojnie czekał, aż zaśniesz… By potem robić z tobą to, na co tylko żywnie miał ochotę…

Identyczną metodę postępowania obrał bohater książki Kiedy śpisz hiszpańskiego pisarza Alberto Mariniego. Cillian jest konsjerżem w jednym z nowojorskich budynków. I to tutaj co rano budzi się z zapierającym mu dech w piersi lękiem, który zmusza go do gry w rosyjską ruletkę…, a stawką w niej jest jego życie. Co dzień wcześnie rano wchodzi na szczyt budynku i – już niemal witając się ze śmiercią – zastanawia się: skoczyć czy żyć, analizuje wszystkie powody za i przeciw. Jednym z nielicznych argumentów przemawiających za rezygnacją z samobójstwa jest dla bohatera jego chora miłość – można by rzec miłość z nienawiści (tak, dobrze czytacie) – do pewnej piękniej, dobrze sytuowanej, rudowłosej kobiety imieniem Clara. W zasadzie uczucie, którym konsjerż darzy kobietę, to nie miłość, ale niezdrowa fascynacja, wręcz obsesja na jej punkcie. Clara jest w gruncie rzeczy dla niego nieosiągalna, bo piękna, z wyższych sfer, mająca nienaganny gust, jeśli chodzi o styl ubierania się (same markowe stroje) czy urządzenie mieszkania. Za największą jej wadę, tak bardzo go drażniącą, Cillian uznaje… uśmiech – na stałe, bez względu na sytuację, przyklejony do jej twarzy. Cillian nie może go znieść, bo tym, czego najbardziej nienawidzi, jest szczęście ludzi. Dlatego robi wszystko, co w jego mocy, by zetrzeć uśmiech z twarzy lokatorów budynku, którym się opiekuje (oczywiście przede wszystkim poświęca uwagę obiektowi swoich chorobliwych fascynacji). Jak to robi? Na różne sposoby… A to gubiąc ukochanego psa jednej z mieszkanek, a to wpuszczając szczury i karaluchy do lokum innej… Upranie psa (dosłownie!) w pralce też nie jest dla niego niczym wyjątkowym. Nie jest wyzwaniem, ale źródłem nieopisanej satysfakcji, której apogeum następuje w chwili, gdy Cillian może obserwować cierpienie na twarzy swoje ofiary…

Im bardziej „kocha” Clarę, jednocześnie jej nienawidząc, tym bardziej chce zadać kobiecie fizyczny i psychiczny ból. Wierzcie mi, że bardzo się postara, by dopiąć swego. To, do czego się posunie, by osiągnąć swój cel, robi mocne wrażenie. Jeszcze bardziej poraża nas charakteryzujący go stopień obłędu i psychicznego spaczenia. Bohater przeraża czytelnika swoim zachowaniem, swoim szaleństwem, ale również intryguje mrocznością i przekraczaniem wszelkich granic.  

Alberto Marini
źródło: cronicasliterarias.com
Książka jest dość obszerna (liczy prawie 400 stron), ale szczerze mówiąc, nie odczuwa się tego w trakcie lektury. Nie pogniewałabym się, gdyby była jeszcze dłuższa. Oczywiście można tu wytknąć kilka błędów, np. w paru miejscach opisywane zdarzenia zaprezentowane zostały mało realistycznie, ale tempo akcji i szalenie intrygujące postaci pozwalają zapomnieć o wszelkich brakach.

Dużo dobrego słyszałam o thrillerach (książkach i filmach) hiszpańskich autorów. Obiecałam sobie, że w tym roku na pewno zapoznam się z kolejnym z nich. I proszę bardzo, stało się to dość szybko – mam za sobą udaną lekturę powieści Mariniego. Zadowolenie pełne, czekam na więcej.

Polecam tę książkę fanom dobrze skonstruowanych thrillerów, lubiącym wnikać w spaczoną psychikę czarnych charakterów. Polecam także tym, którzy pragną w wyobraźni zasmakować ich szaleństwa.

Ocena: 5.5/6



niedziela, 26 stycznia 2014

Liebster Award - odsłona enta




W Liebster Blog Award brałam już udział bodajże 2 razy i na tym miałam zakończyć, ale... Edyta z bloga Zapiski spod poduszki wymyśliła tak ciekawe pytania, że postanowiłam znów się skusić na tę zabawę. :) Na czym zabawa polega chyba nie muszę już nikomu tłumaczyć, nominować też nikogo nie zamierzam, bo wszyscy się już bawili, ale jeśli ktoś chce, niech odpowie na pytania Edyty. :) Lecim na Szczecin!

1. Wyobraź sobie, że nie żyjesz w XXI w., ale w X (masz do dyspozycji całe dziesiąte stulecie). Kim jesteś i dlaczego?

Hmm, co się tu będę w fałszywą skromność bawiła... Na pewno byłabym księżną o wielkim i dobrym sercu, ale jednocześnie wymagającą i sprawiedliwą. :) Uchodziłabym (i oczywiście w rzeczywistości taka bym była!) za oczytaną, elokwentną, mądrą... Miałabym przy sobie odważnego i przystojnego męża, przed którym trząsłby się cały naród, ale jednocześnie ów naród wiedziałby, że jest on władcą sprawiedliwym i prawym. ;) A dlaczego akurat chciałabym być księżną? Jak szaleć to szaleć... ;)

2. A teraz podróż w przyszłość. Tym razem żyjesz w XXVI w.. Kim jesteś i dlaczego?

Byłabym autorką książki, która powaliłaby na kolana cały świat! Jej pierwszy nakład wyczerpałby się w mgnieniu oka, co chwilę robiono by dodruki, a wytwornie filmowe walczyłyby zawzięcie o prawa do ekranizacji do niej. Mało tego... Moja powieść byłaby tak dobra, że dzięki niej do czytania przekonaliby się nawet jego najtwardsi przeciwnicy! Artykuły ze smutnymi statystykami dotyczącymi czytelnictwa w Polsce odeszłyby w niepamięć. Tak dobry thriller (połączony z kryminałem) bym napisała... ;) Dlaczego byłabym akurat pisarką? Tego chyba nie muszę nikomu tłumaczyć. :)

3.  Jaka piosenka oddaje najlepiej Twój dzisiejszy nastrój?

Dziś mój nastrój jest typowo niedzielny, spokojny, zimowy i melancholijny, więc:



4. Jaki język obcy chciałabyś/chciałbyś opanować?

Oczywiście angielski na perfekt a oprócz tego francuski (za brzmienie), hiszpański (bo w poprzednim życiu najprawdopodobniej mieszkałam w Hiszpanii ;)).

5. Jesteś sławna/sławny (nie wnikamy z jakiego powodu) i ma powstać o Tobie film. Kto Twoim zdaniem najlepiej by Cię zagrał?

Ktoś, kto stanowiłby mieszankę Renée Zellweger z aktorką, która świetnie sprawdza się w rolach kobiet o mocnych charakterach... Jakieś podpowiedzi? :)

6. Jaką, jedną, książkę powinien przeczytać każdy niezależnie od swoich zainteresowań?

"Pięć lat Kacetu" Grzesiuka, bezsprzecznie. 

7. Uśmiecham się, gdy ... (dokończ zdanie)

- gdy mam lubego blisko,
- gdy udaje mi się coś, nad czym długo pracowałam,
- gdy jestem chwalona,
- gdy dostaję komplementy,
- gdy daję komuś trafiony prezent i widzę jak tak osoba się z niego cieszy,
- gdy...mogłabym tak długo. ;)

8. Twoja obsesja to ...

Aktualnie moją obsesją jest (a raczej było) tło bloga. Luby ma już dość tego tematu. ;)

9. Słowo, którego nadużywasz?

Teraz już raczej takich nie ma, ale kiedyś były np. "zaiste" lub "zacnie". ;)

10. Wymyśl nowe zakończenie swojego ulubionego filmu lub ulubionej książki i podziel się nim.

Tylko tych ulubionych filmów i książek jest wiele... Ok... Katniss, bohaterka "Igrzysk śmierci" na koniec obejmuje władzę nad Panem i wprowadza reżim! Wszyscy się jej boją, a ona sama mści się na Bogu ducha winnych ludziach za to, co wycierpiała. :D

11. Jaki był Twój najbardziej dziwaczny zakup?

Grzejące kapcie podpinane pod USB. :P No co? ;)


sobota, 25 stycznia 2014

Doradźcie mi proszę :)





Drodzy moi, jak wiecie i widzicie, mam odwieczny problem z wyborem tła Książkówki. Dlatego proszę was o pomoc. U góry, po prawej (w bocznym pasku) jest ankieta z opcjami do wyboru odnośnie tła. Wybierzcie opcję, która wg was pasuje najlepiej albo w komentarzu pod tym wpisem zasugerujcie coś, rzućcie jakimś pomysłem. Szukam inspiracji, ale też opcji, która i wam się spodoba. :) Linki do grafik w ankiecie trzeba skopiować i wkleić w pasek adresu w przeglądarce.


piątek, 24 stycznia 2014

"Sucha sierpniowa trawa" Anna Jean Mayhew





tłumaczenie: Paweł Lipszyc
tytuł oryginału: The Dry Grass of August
seria/cykl wydawniczy: Seria Kaszmirowa
wydawnictwo: Black Publishing
data wydania: 15 stycznia 2014
ISBN: 9788375366921
liczba stron: 304

Ameryka – kontynent mlekiem i miodem płynący. Symbol wolności, wielkich możliwości i spełniania marzeń. Przodująca pod względem tolerancji maści wszelakiej. W dzisiejszych czasach jakoś trudno wyobrazić sobie, że nie tak znowu dawno temu było zupełnie inaczej. Ameryka była miejscem, w którym istniało ogromne zapotrzebowanie na czarnoskórych niewolników – w bezwzględny sposób wykorzystywanych do katorżniczej pracy, pozbawionych w praktyce wszelkich praw. Trudno uwierzyć, że tak wyglądała Ameryka lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, a jednak…



Po takie właśnie tło historyczne i taki wątek, czyli nietolerancji na tle rasowym, sięgnęła amerykańska pisarka Anna Jean Mayhew, debiutująca w wieku – uwaga! – siedemdziesięciu jeden lat powieścią „Sucha sierpniowa trawa”, którą w ostatnich dniach miałam przyjemność czytać. Historia opowiadana jest przez trzynastoletnią June, zwaną Jubie, i rozpoczyna się tuż przed podróżą bohaterki na Florydę w odwiedziny do wujka Taylora. Towarzystwo w tej podróży jest liczne – jej starsza siostra Stella, młodsza Pudding, braciszek Davie, w roli kierowcy mama, Paula i Mary – czarnoskóra pomoc domowa oraz opiekunka do dzieci w jednym.

Wszechobecny rasizm, którym przepełnione są karty powieści, daje o sobie znać bardzo szybko. W stanie Georgia powitał je napis:

MURZYNI Przestrzegajcie godziny policyjnej! Po zachodzie słońca! TYLKO DLA BIAŁYCH[1]

Młodziutka Jubie nie mogła pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. Skąd te podziały? Dlaczego ludzie o ciemnej skórze są tak źle postrzegani? Przecież Mary jest taka wspaniała, kochana i pomocna… Wiele pytań roiło się w głowie Jubie, ale nie mogła nigdzie znaleźć na nie odpowiedzi – umysł nastolatki nie mógł poradzić sobie ze zrozumieniem istoty rasizmu. Ale to nie jedyny problem, z jakim musiała się zmierzyć: dochodzi też podejrzany smutek mamy, dziwne napięcie w domu między rodzicami, szepty, a czasem nerwy i kłótnie, znikąd pojawiające się słowa „cudzołóstwo” czy „dziwka”… I to wszystko dziwnie łączące się z osobą ojca…

Jedyną ostoją dla młodej bohaterki w tej trudnej rzeczywistości, gdy jedna tajemnica goni kolejną i pełno jest niedomówień oraz przemilczanych tragedii, staje się właśnie Mary – dziewczyna do pomocy. Mimo że dzieli je znaczna różnica wieku, to jest ona dla Jubie kimś w rodzaju przyjaciółki. Dlatego świat tej dojrzewającej dziewczyny mocno chwieje się w posadach, gdy Mary dzieje się krzywda…

Tak wygląda pokrótce fabuła debiutu Mayhew. Debiutu, który mnie może nie tyle zaskoczył, co pozostawił po sobie bardzo miłe wrażenie. Jest to bowiem spokojna, wyważona powieść obyczajowa, która nie epatuje emocjami bohaterów, a porusza bardzo głębokie i ważkie tematy, tj. problem rasizmu (przecież nadal tak aktualny), kłamstwa, zdrady… Wszystko to ma miejsce w świecie widzianym oczyma bohaterki dopiero wkraczającej w dorosłość. W świecie, w którym panuje społeczne przyzwolenie na piętnowanie kolorowych: nie mogą na przykład myć się w łazienkach przeznaczonych dla białych, często nie wolno im spać z nimi w tym samym pomieszczeniu i broń Boże! nie mogą korzystać z tych samych toalet. Że o fizycznym znęcaniu się nad czarnoskórymi nie wspomnę…

I to ten społeczny wymiar powieści jest w tym przypadku najważniejszy. Mnie co prawda zabrakło w niej choć odrobiny żywszego tempa akcji, jako że jestem przyzwyczajona do tekstów, które podnoszą ciśnienie, ale to tylko moje subiektywne odczucie, wynikające z osobistych preferencji – nie powinniście się nim kierować przy wyborze tej lektury.

„Sucha sierpniowa trawa” to mocna pozycja w ofercie nowej oficyny wydawniczej Black Publishing, powołanej do życia przez wydawnictwo Czarne. Przypadnie ona do gustu fanom zmuszających do głębszej refleksji powieści obyczajowych, których akcja osadzona jest w realiach Ameryki lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Ocena: 4.5/6





[1] A. Mayhew, Sucha sierpniowa trawa, Black Publishing, Wołowiec 2014, s. 19.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Black Publishing.


poniedziałek, 20 stycznia 2014

"Parabellum. Prędkość ucieczki" Remigiusz Mróz




seria/cykl wydawniczy: Parabellum tom 1
wydawnictwo: Instytut Wydawniczy ERICA
data wydania: 10 września 2013
ISBN: 9788362329939
liczba stron: 411


Czas II wojny światowej przywoływany jest w literaturze bardzo często – mam wrażenie, że nawet częściej niż inne wydarzenia historyczne. Najwięcej jest o nim mowy – co chyba naturalne – w literaturze faktu, ale i krąg beletrystyki czerpie z tego tematu całymi garściami. Historii, których akcja toczy się w tym właśnie okresie, nie brakuje; jest w czym wybierać. Dlatego przed autorami, decydującymi się właśnie na II wojnę światową jako tło historyczne swoich powieści, stoi bardzo wysoka poprzeczka: napisać coś, co nie zginie w natłoku innych tytułów, ale się wyróżni i zapadnie w pamięć.

Ostatnio wpadł mi w ręce jeden z takich tytułów, którego autorem jest nasz rodzimy pisarz, Remigiusz Mróz. Zapoczątkował on cykl powieści tomem pt. „Parabellum. Prędkość ucieczki”. Mamy tu rok 1939, groźba wkroczenia wojsk niemieckich do Polski jest już bardzo realna, tak jak i rozpoczęcie działań militarnych. Nikt jednak nie wiedział, że będzie to konflikt na tak wielką skalę – spodziewano się krótkiego czasu trwania walk, które nie dotkną cywilów. Stało się jednak inaczej. Braci Zaniewskich wojna zastała w dwóch różnych miejscach. Bronek odbywa służbę wojskową pod rumuńską granicą, a jego młodszy brat Stanisław jest szczęśliwie zakochany i planuje zaręczyny, spokojnie żyjąc w Warszawie. I nie byłoby może w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że jego wybranka jest z pochodzenia Żydówką. Pewne jest, że ojciec Stanisława nie będzie z tego faktu zadowolony. Jednak to nic w porównaniu z losem, jaki czeka Żydów po rozpoczęciu wojny – o tym Stanisławowi przyjdzie się zapewne dopiero przekonać…

Nadchodzi wrzesień, Niemcy wkraczają na teren Polski i wojna się rozpoczyna. Bronek przebywa w tym czasie w wojsku i ma na głowie wyjątkowo błahe problemy, zupełnie nieprzystające do tego, co zaczyna się dziać wokół, np. popada w konflikt ze swoim przełożonym Chwieduszką i dochodzi do bójki między nimi. Tymczasem na Polskę spadają pierwsze bomby…

Stanisław i jego ukochana Maria, wiedząc, że nic dobrego nie czeka ich w kraju, planują ucieczkę na zachód – można by powiedzieć, że wprost w paszczę lwa, ale oni widzą w tym szansę na ratunek. W daleką podróż wybiera się z nimi miejscowy oprych, który zapewnia całej trójce fałszywe dokumenty wystawione na austriackich dziennikarzy. Nie jest on łatwym kompanem w tak dalekiej wędrówce, dlatego i z jego powodu wiele się wydarzy podczas długiej tułaczki bohaterów…

Akcję książki śledzimy też z perspektywy Niemców, co umożliwia nam wprowadzenie do powieści kontrowersyjnej postaci kapitana Christiana Leitnera, który z jednej strony nie popiera idei wyższości rasy aryjskiej jako panów i nadludzi, ale z drugiej jest ślepo oddany Hitlerowi i jego władzy. Jednocześnie jest człowiekiem wyrafinowanym, skrytym i niezwykle chłodnym, a przy tym nie pozostaje obojętny na wdzięki niedawno poznanej kobiety…

Już po moim opisie fabuły można wywnioskować, że w książce Mroza dzieje się dużo – nawet bardzo dużo, zwłaszcza że akcja postrzegana jest z kilku różnych perspektyw: żołnierzy niemieckich, polskich (w tym Bronka) oraz polskich cywilów. Tuż obok ciekawej i dynamicznej akcji, należy wymienić jako zaletę interesująco skonstruowane postacie ludzi, którzy pomimo panującej wokół okrutnej rzeczywistości starają się pamiętać o uczuciach, odruchach serca, są inteligentni i odważni. Szczególnie zaintrygowała mnie postać kapitana Leitnera, jakby skrywającego w sobie dwie natury…

Remigiusz Mróz
źródło: przesłane przez Pisarza
Dzieląc się swoimi wrażeniami z lektury, muszę też wspomnieć o obawach, jakie pojawiły się na początku mojej przygody z pierwszym tomem Parabellum. W prezentacji fabuły wskazano, o czym będzie traktować książka i czego w niej na pewno nie zabraknie, tj. wojny, wojska i jego brutalnej rzeczywistości, rozlewu krwi i cierpienia. To samo sugerowała okładka, co dodatkowo spotęgowało moje obawy, ale… Miłe zaskoczenie przyszło na szczęście bardzo szybko. „Prędkość ucieczki” jest według mnie wyjątkowo delikatną literaturą wojenną – nie ma tu natłoku brutalnych scen, są co prawda momenty drastyczne, ale nie aż tak jakby można się było tego spodziewać. Żołnierski i dosadny język obfitujący w wulgaryzmy? Jest obecny, ale też w wyjątkowo słabym natężeniu (chwilami nawet nienaturalnie słabym). To wyjątkowo łagodna lektura jak na taką tematykę, co mnie – jako kobietę – bardzo uradowało i sprawiło, że czytało mi się powieść wyśmienicie i szybko.

Po przeczytaniu ostatniej strony od razu zaczęłam się zastanawiać, jak potoczą się dalsze losy bohaterów; jedno jest pewne – na pewno czytelnicy nie będą się nudzić podczas poznawania treści kolejnych tomów.

Na początku pisałam, że autor, który chce umiejscowić akcję swojej książki w realiach II wojny światowej, musi się mocno postarać, by czytelnik chciał po właśnie ten tytuł sięgnąć, przeczytać powieść z zapartym tchem i jeszcze chcieć więcej. Remigiuszowi Mrozowi udało się tego dokonać – stworzył intrygującą opowieść, w której wiele się dzieje i która nie pozwala tak po prostu o sobie zapomnieć.

Ocena: 5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję jej Autorowi.


sobota, 18 stycznia 2014

O Kindle 4 słów kilka... :)





Jak już część z was wie, od niedawna dysponuję czytnikiem e-booków a konkretnie Kindle 4. Zewsząd napływały do mnie prośby o kilka słów na jego temat - niniejszym prośbę spełniam. :)

Czy jestem z niego zadowolona? Tak, tak i po stokroć tak! Muszę tutaj zaznaczyć, że dopóki nie wpadł w moje łapki byłam raczej nastawiona sceptycznie do e-czytania. Dlaczego? Wiadomo - żaden elektroniczny gadżet nie odda klimatu książki papierowej. Ta miała, ma i będzie mieć w sobie tę specyficzną magię, której nic nie jest jej w stanie odebrać. :) Jednak...okazuje się, że e-book reader może być znakomitym uzupełnieniem tradycyjnej formy czytania. W dodatku znakomicie spisuje się w podróży, gdy ilość bagażu musimy mocno ograniczyć. :) Jedno urządzenie a multum książek w środku. :)

Ania, prowadząca blog: Inna perspektywa napisała kiedyś w jednym ze swoich komentarzy u mnie, że ma wrażenie, iż książki jakby szybciej się czytały na takim urządzeniu i faktycznie, przyznaję jej rację. :) Identyczne wrażenie odniosłam. I wcale nie musi być to tylko złudzenie, bo na takowym czytniku zawsze mamy możliwość powiększenia czcionki (nie dotyczy formatu PDF - tu dysponujemy tylko opcją zoom) do pożądanych rozmiarów, co bardzo pozytywnie wpływa na szybkość czytania. Można dostosować też kontrast, marginesy, interlinie... W zasadzie wszystko to, co może nam ułatwić korzystanie z Kindelka. :)

Niektórzy zarzucają mu brak podświetlenia. Dla mnie jednak jest to jedna z jego zalet. Dlaczego? Mam już telefon z dotykowym wyświetlaczem i nieodłącznym atrybutem dla niego jest ściereczka do przecierania ekranu... Wybitnie nie lubię, gdy pojawi się na nim smuga, paproch, czy - nie daj Boże - wysyp śladów palców. Gdybym musiała znosić to samo w przypadku czytnika pewnie miałabym dużo mniejszą motywację do korzystania z niego. Na szczęście sterujemy urządzeniem za pomocą klawiszy z przodu na dole, po bokach (dla prawo i leworęcznych) i włącznika/wyłącznika na dole (wg mnie lepiej sprawowałby się na górze, ale to drobny szczegół).

To co? Że niby nie ma wad? A ma - ukrytą pod płaszczykiem zalety. ;) Nie ma podświetlenia, co skutecznie uniemożliwia korzystanie z niego wieczorami i w słabym oświetleniu, ale...ale... I na to możemy coś zaradzić. Są przecież różnorakie mini lampki, które można sobie zainstalować na czytniku i czytać także nocą bez konieczności włączania światła. I tak, jedną z najtańszych opcji jest:


takie oto wyginające się urządzonko. Po gruntownym przetestowaniu stwierdzam, że taka lampeczka może służyć nam do wszystkiego tj. do mieszania herbaty, jako uzupełnienie garderoby i zastępstwo broszki lub bransoletki na rękę, ewentualnie możemy -niczym klips- zapiąć ją na uchu i udawać kosmitę. Posłuży nam do tych celów wyśmienicie i do miliona innych, ale nie sprawdzi się jako solidne podświetlenie dla naszego Kindelka. Po pierwsze, jest niestabilny jak grunt pod nogami amatora taniego wina. Chyba że podczas lektury e-booka jesteśmy w stanie w ogóle się nie kręcić i najlepiej nie oddychać, by lampka się nie przesunęła - wtedy będziemy cool, twardzi i damy radę! Po drugie, lampeczka świeci tak delikatnie i skromnie, że po chwili użytkowania nie tylko zaczniemy szukać literek na ekranie, co samego ekranu i czytnika w ogóle. Także, najtańszej opcji mówię zdecydowane: NIE!

Lepszą opcją jest etui z wbudowaną lampką takie jak tu:

http://www.amazon.com/

jednak po dłuższym zastanowieniu nie skusiłam się na ten wariant. Dlaczego? Lampka zasilana jest tutaj z akumulatora samego Kindle. Zapewne nie wpływa to zbawiennie na jego wytrzymałość i pewnie szybciej się rozładowuje - to tylko moje podejrzenia, mogę się mylić, jednak sama wolałam nie ryzykować.

Ostatecznie mój wybór padł na takie etui z wbudowaną lampką:


i był to strzał w dziesiątkę! W tym przypadku lampka ma swój mały akumulatorek, który ładujemy w sposób niezależny od urządzenia, za pomocą tego samego kabelka, którym podpinamy czytnik do USB. Instrukcja mówi, że będzie świecić przez około 6 godzin - ja w sumie jeszcze tego pułapu nie osiągnęłam, więc nie wiem jak to się ma do rzeczywistości. W tej chwili ma za sobą (łącznie) jakieś 3 godziny pracy i nie świeci słabiej. Jakość oświetlenia jest naprawdę zadowalająca - nie ma się czego przeczepić.


Samo etui jest bardzo solidne i wytrzymałe, zamyka się na magnes i wcale nie otwiera przy pierwszym lepszym dotknięciu. W torebce się nie otworzył a zdarza mi się nią majtać solidnie. ;) Etui nie należy do najtańszych, bo kosztuje 60 zł z hakiem, ale jest warte swojej ceny. Także, przy odrobinie pomyślunku można mieć jeden z prostszych (pod względem zaawansowania technicznego) modeli czytników i cieszyć się nim tak, jakby należał do S klasy e-book readerów. :) 

Niemal każda (z małymi wyjątkami, które tylko regułę potwierdzą) maruda, która kręciła nosem na samą myśl o takiej formie czytania, zmieni zdanie po małym tête-à-tête z tym urządzeniem - jest doskonałym urozmaiceniem w życiu mola książkowego i polecam go każdemu. :)

Jeśli o czymś nie napisałam, a chcecie zapytać, to śmiało! Jeśli będę potrafiła, to odpowiem na każde pytanie. :)

wtorek, 14 stycznia 2014

Orange Is the New Black




twórca: Jenji Kohan
gatunek: dramat, komedia


Wychodzę z założenia, że dobry serial… nie jest zły. Jeszcze lepszy jest ten bardzo dobry, ale o takie niestety coraz trudniej, bo niemal każda tematyka została już poruszona i to na wszelkie możliwe sposoby. Ostatnio zachwycił mnie „Breaking Bad” – po obejrzeniu wszystkich serii wiedziałam, że drugiego tak dobrego już nie znajdę. Niestety, nie napiszę tu teraz skruszona, jak bardzo się myliłam, bo znalazłam konkurenta, który z powodzeniem mógłby z BB rywalizować – co to, to nie. Natrafiłam jednak na taki, który był w stanie mnie zainteresować już po pierwszym odcinku i nie pozwolił mi przejść obojętnie obok kolejnych.

Piper. Źródło: http://www.filmweb.pl
Co ciekawe, serial ten powstał na bazie książki, którą nie byłam specjalnie zainteresowana, mianowicie powieści Piper Kerman „Dziewczyny z Danbury”. Może już na starcie odstraszyła mnie okładka, która raczej kojarzy się z jakimś typowo babskim czytadłem?
A może nie do końca przemówił do mnie opis fabuły? Nie wiem, wiem jedynie, że szybko o książce zapomniałam – jak się okazuje, nie na długo.

W tym roku jedna ze stacji telewizyjnych wyemitowała w USA pierwszy sezon „Orange Is the New Black”, który powstał na kanwie pamiętnika Piper Kerman. Tak, pamiętnika! Cała historia jest oparta na faktach, a wierzcie mi, że Kerman ma o czym opowiadać…

Piper (w tej roli Taylor Schelling) jest młodą kobietą, prowadzi obiecujący biznes z bliską sobie osobą, ma kochającego narzeczonego (pisarza) i nic nie zapowiada tego, by jej udane życie miało się zmienić – a jednak. Przeszłość postanowiła upomnieć się o swoje i zapukać do jej drzwi… Wkrótce kobieta trafia do więzienia dla kobiet za sprawą zeznań swojej byłej partnerki Alex (Laura Prepon), z którą łączył ją kiedyś związek (a może raczej płomienny romans). To Alex – członkini kartelu narkotykowego – wskazuje FBI na Piper jako uczestniczkę nielegalnego procederu.

Alex. Źródło: http://www.filmweb.pl
Wspaniałe i ustatkowane życie bohaterki to przeszłość, teraźniejszością stają się realia życia w więzieniu. Więzienie zaś to miejsce, w którym obowiązują podwójne zasady: jedne są narzucone przez władze ośrodka, a drugie stworzone przez osadzone tu kobiety. Lepiej szybko je przyswoić, jeśli chce się przeżyć... Trzeba wiedzieć, z którym ze strażników nie zadzierać, by nie trafić do izolatki, w której zamknięty człowiek szybko dostaje obłędu i zaczyna mówić sam do siebie. Trzeba znać hierarchię pozycji więźniarek – lepiej nie narzekać na kuchnię, bo inaczej będzie się głodzonym (tak jak Piper). Lepiej nie okazywać zbyt dużego zainteresowania i poufałości, a pamiętać o dystansie, jeśli nie chce się mieć na karku rozkochanej współwięźniarki tytułującej nas „żoną”. Trzeba pamiętać, że każda z osadzonych nie trafiła tu za niewinność – jedna coś ukradła, inna zabiła dziecko, a kolejna strzałem z broni palnej zemściła się za zniewagę. Skupienie tak dużej ilości różnych osobowości – o często bardzo agresywnych skłonnościach – siłą rzeczy musi rodzić konsekwencje…

Muszę przyznać, że całość ukazana jest w bardzo ciekawy i porywający sposób. Spędzając dnie i noce w więzieniu z Piper, nie tylko uczymy się życia w nim (wraz z nią), ale też stopniowo poznajemy historie życia innych więźniarek. Pokazuje to nam, że te kobiety nie są z natury złe, one zwyczajnie w pewnym momencie tylko skręciły nie w tę drogę co trzeba albo nie w tę, która nie przyniosłaby im kłopotów. Mimo że wydaje im się, że trafiły do piekła na ziemi, to w przypadku niektórych okazuje się, że to, co najgorsze, czeka je dopiero po odbyciu wyroku i wyjściu na wolność…

Pierwsza seria „Orange Is the New Black” wciągnęła mnie maksymalnie z uwagi na obecne  w serialu aspekty psychologiczno-społeczne, niespodziewane zwroty akcji i świetne kreacje postaci. Niestety nie wiem, jak serial ma się w stosunku do papierowego pierwowzoru – jeśli ktoś z was zna różnice, to chętnie o nich poczytam.

Sam serial szczerze polecam osobom pełnoletnim i przygotowanym na tego typu opowieść. Na jego korzyść może też przemawiać fakt, że American Film Institute uznał go za jeden z dziesięciu najlepszych powstałych w 2013 roku – od siebie dodam, że w pełni zasłużenie.

Ocena: 5/6

piątek, 10 stycznia 2014

"Jasper Jones" Craig Silvey





tłumaczenie: Katarzyna Waller-Pach
tytuł oryginału: Jasper Jones
seria/cykl wydawniczy: Salamandra
wydawnictwo: Rebis
data wydania: 4 maja 2011
ISBN: 978-83-7510-702-9
liczba stron: 400


Młodzieńcze lata na ogół wzbudzają w nas sentyment i tęsknotę za beztroską, luzem oraz znikomą ilością obowiązków. Były czasem wypełnionym zabawą, pierwszymi miłościami i codziennością szkolnej rzeczywistości. Większość z nas chętnie wróciłaby do nich… Z wyjątkiem małego odsetka osób niepoddających się tej „niepisanej” regule. Są przecież tacy, którzy w latach młodzieńczych przeżywali dramaty, zmagali się z troskami, urządzali prowizoryczne pochówki koleżankom ze szkoły… Wróć! Jakie pochówki?!

Przyznaję, odrobinę się zapędziłam, kreśląc tę smutniejszą wersję historii ze szczenięcych lat, ale co poradzić, gdy ostatnio przeczytana książka nie dość, że utrzymana jest w takim właśnie klimacie, to jeszcze tak mocno wbija się w umysł, że nie daje o sobie zapomnieć ani na chwilę? Już mówię, o co chodzi.

Charlie Bucktin jest młodym chłopcem (ma trzynaście lat) i zamieszkuje niewielkie australijskie miasteczko, Corrigan. Jest jednym z najlepiej radzących sobie w szkole uczniów i co za tym idzie, nie posiadającym w swoim kręgu dużej liczby kolegów i koleżanek.
W zasadzie ma tylko jednego, z pochodzenia Wietnamczyka – Jeffrey’a Lu. Pewnego dnia zaprzyjaźnia się z miejscowym łobuzem (za takiego uchodzi on w oczach mieszkańców miasteczka), Jasperem Jonesem. Charlie pod jego namową pewnego wieczoru wymyka się przez okno z domu i podąża z nowym kolegą w miejsce, które ten bardzo chce mu pokazać. Gdy już tam docierają, ich oczom ukazuje się dramatyczny widok – znana Charliemu z nieprzeciętnej inteligencji dziewczynka nie żyje, a jej zwłoki bezwładnie zwisają z drzewa umocowane na linie.

Pierwszym pomysłem Charliego jest to, by czym prędzej udać się na policję i zgłosić morderstwo. Tak, morderstwo, bo obaj są święcie przekonani, że nie było to samobójstwo, ale brutalne zabójstwo – wskazuje na to wiele poszlak… Jednak Jasper, dobrze znając swoją nie najlepszą opinię krążącą wśród mieszkańców Corrigan, stanowczo sprzeciwia się zgłoszeniu sprawy władzom w obawie, że to właśnie on zostanie posądzony o pozbawienie życia koleżanki.

Tak pokrótce przedstawia się fabuła książki nieznanego mi wcześniej pisarza Craiga Silveya, zatytułowanej „Jasper Jones”. Co ciekawe – to nie wydarzenia związane z morderstwem są tu kluczowym jej elementem! Zaskoczeni? Ja też byłam. Autor na bazie tragicznych zdarzeń opiera cały sens powieści i robi to tak zgrabnie, że szybko się wyczuwa, co jest tu najważniejsze. A chodzi tak naprawdę o opis niewielkiej społeczności zamieszkującej małe miasteczko, w którym górę bierze zaściankowość, nietolerancja i rasizm, o uwypuklenie hipokryzji niektórych bohaterów i złego przykładu, jaki dają swoim zachowaniem młodzieży. Autor pokazuje, do czego prowadzi obojętność i przemilczanie kwestii niewygodnych…

Kluczowymi postaciami są Charlie, Jasper i Jeffrey – każdy z nich jest szalenie charakterystyczny i wyrazisty. Charlie, który z jednej strony zastanawia się, co zrobić ze zwłokami odnalezionymi w lesie, a z drugiej panicznie boi się owadów (nawet muszki owocówki). Jasper – dzieciak, który w swym krótkim życiu poznał już wiele jego ciemnych stron, tj. biedę, nietolerancję, ludzką obojętność. Nie ma matki, jego ojciec jest pijaczyną – musi więc radzić sobie sam. Nierzadko wspomaga się przy tym alkoholem i papierosami.
A Jeffrey, jako Wietnamczyk, z racji swojego pochodzenia cierpi niemal co dzień – rasizm  w miasteczku jest wszechobecny… Aczkolwiek ten chłopiec bardzo ujmuje czytelnika swoim hartem ducha i uporem. Na tle dramatycznych wydarzeń, w trudnym środowisku przyszło im dojrzewać, doświadczać pierwszych miłości, walczyć o uznanie w szkole i brać z życia możliwie jak najwięcej.

Craig Silvey
źródło: www.lubimyczytac.pl
Pozornie to powieść łatwa i nieskomplikowana, ale tak naprawdę skrywająca w sobie głębszy sens, wielowątkowa i szalenie realistyczna (mam tu na myśli prezentację społeczności miasteczka). Powieść obyczajowa, współczesna, bardzo spokojna, jeśli chodzi o styl, ale z kryminalnym wątkiem. Powieść bardzo dobra, mimo że chwilami przegadana. Niektóre z dialogów można byłoby skrócić (tj. spór Jeffrey’a i Charliego o to, kto jest lepszy: Batman czy Superman), a i tak powieść by na tym nie straciła.

Komu książkę polecam? Miłośnikom powieści wielowątkowych, które mają nam coś do przekazania i dają do myślenia…

Ocena: 4.5/6







środa, 8 stycznia 2014

Moja kolekcja książek Stephena Kinga i inne...



Dziś recenzji nie będzie. Będzie za to mała reklama. Kilka dni temu na Facebooku założyłam grupę fanów Stephena Kinga. Jeśli ktoś jeszcze nie dołączył, a chciałby to zapraszam! :) Warunek członkostwa? Nie spamujemy i jesteśmy kulturalni oraz grzeczni. ;)



Właśnie dziś poprosiłam członków o małe chwalipięctwo - robimy zdjęcia naszym kolekcjom książek Mistrza. Zaczęłam od siebie i zaprezentowałam co następuje:








Kto ma profil na Facebooku niech dołącza! :)



poniedziałek, 6 stycznia 2014

"Trzy..." Piter Murphy





wydawnictwo: RW2010
data wydania: 2011 
ISBN: 978-83-63111-50-2
liczba stron: 166
typ: ebook


O Piterze Murphym słyszał już chyba prawie każdy recenzent – jest to autor dość rozpoznawalny w blogosferze i nie tylko. Od dłuższego czasu prowadzi blog: pisanyinaczej.blogspot.com, a w 2011 roku na rynku książek elektronicznych pojawił się jego debiut literacki pt. „Trzy…” i o nim właśnie dziś wam troszkę opowiem. Dodam tylko, że mnie przyszło rozpocząć poznawanie jego twórczości od opowiadania pt. „Powrót ojca”, które ukazało się w antologii „Szkice z życia”. Pamiętam, że historia ta urzekła mnie swoją emocjonalnością i już wiedziałam, że do tego pisarza na pewno jeszcze wrócę. I stało się…

Tytuł tej opowieści, tj. „Trzy…”, nie wziął się znikąd. Na wstępie poznajemy kolejno trzy kobiety. Z lekka wyniosłą dziennikarkę Ewelinę, która ma o sobie zbyt wygórowane mniemanie. Spokojną Martę, mocno doświadczoną przez los, który zesłał na nią najpierw ciężką chorobę, a następnie zdradę męża i cudowne ozdrowienie (obydwa wydarzenia zbiegły się w czasie). Maria zaś to starsza kobieta, która mieszka na wsi w zapuszczonym domu i uchodzi za miejscową czarownicę, szarlatankę i oszustkę. W rzeczywistości jest bardzo dobrą osobą, której los i bieda nie oszczędzały, i która naprawdę przynosiła schorowanym ludziom ratunek. Uzdrowiła syna szanowanego adwokata z epilepsji, a pewną kobietę z nowotworu. Tą kobietą okazała się właśnie Marta. Z kolei Ewelina dostaje dyspozycję od szefa, by za pomocą dziennikarskiego śledztwa bezlitośnie obnażyć rzekome oszustwa znachorki. To w małej miejscowości na Podkarpaciu zbiegają się losy tych trzech kobiet. Co z tego wyniknie?

Na pewno wiele emocji i sporo ciekawych wydarzeń. Nie brak tu miłości, obaw, cierpienia, strachu czy nawet groźby utraty życia (autor pokusił się o niezły misz-masz gatunkowy – od opowieści obyczajowej po thriller z elementami grozy). Ciekawe postaci to kolejny atut literackiego debiutu autora – wzbudzają emocje, a to przecież duży plus. Ewelina wybitnie nie przypadła mi do gustu z racji swojego usposobienia, a Marta wręcz przeciwnie – zyskała moją sympatię dzięki swej sile, hartowi ducha i chęci zerwania z życiem, które było dla niej destrukcyjne.

Jednak debiut to debiut i rzadko zdarza się taki, który byłby pozbawiony wad. Moim zdaniem opowieści Murphy’ego brakuje realizmu. Wiele z przedstawionych zdarzeń dzieje się za szybko i z nieprawdopodobną łatwością, co ostatecznie sprawia wrażenie nienaturalności. Jednak trzeba wspomnieć o tym, że tekst pisany był na konkurs literacki, więc pewnie istniały jakieś ograniczenia jego długości. W krótkim objętościowo utworze trzeba było zawrzeć akcję, przedstawić postaci oraz problemy, z którymi się zmagają – nie jest to łatwa sztuka i dlatego podziwiam autora, że udało mu się sprostać takiemu wyzwaniu.

Piter Murphy
źródło: przesłane przez Pisarza
„Trzy…” powstało na potrzeby uczestnictwa w konkursie, w którym brały udział teksty o tematyce kobiecej i przeznaczone dla kobiet. Z tego zadania autor również wywiązał się znakomicie, gdyż problemy poruszane w książce są bliskie wielu kobietom – w niejednym domu są tematem tabu, a dla wielu kobiet są pewnego rodzaju normą. Warto się troszkę dłużej nad nimi zastanowić…

Ostatecznie debiut Pitera Murphy’ego uważam za całkiem udany, choć gdybym to ja o nim decydowała, to zaleciłabym dokonanie delikatnych przeróbek, poszerzenie objętości książki, wprowadzenie do fabuły takich wydarzeń, które by ją urealniły – dopiero potem zdecydowałabym się ją wydać. I wtedy pewnie nikt nie miałby żadnego „ale” do „Trzy…”.

Dobrze się też stało, że miałam okazję najpierw zapoznać się z opowiadaniem Murphy’ego, a dopiero potem z jego książkowym debiutem, bo jak na dłoni widzę imponujący progres warsztatowy pisarza –nie stoi on w miejscu, cały czas idzie naprzód. Dlatego chętnie obserwować będę jego postępy, gdy taka okazja się nadarzy.

Ocena: 4/6

Wyzwania: "Polacy nie gęsi".

piątek, 3 stycznia 2014

"Dziewczyna, która igrała z ogniem" Stieg Larsson





tłumaczenie: Paulina Rosińska
tytuł oryginału: Flickan som lekte med elden
seria/cykl wydawniczy: Millennium tom 2, Czarna Seria
wydawnictwo: Wydawnictwo Czarna Owca
data wydania: 11 maja 2009
ISBN: 9788375540901
liczba stron: 704


Papieros (o którym wspominałam tutaj) dokonał swego żywota trawiony ledwie żarzącym się ogniem. Moja lektura pierwszego tomu trylogii „Millennium” Stiega Larssona także. I o ile po wypalonym papierosie został tylko krótkotrwały niesmak w ustach, o którym jak najszybciej chciałam zapomnieć, to kolejnego tomu ze wspomnianej trylogii – „Dziewczyna, która igrała z ogniem” – pragnęłam mocniej niż widoku Maxime’a Chattama w samym szlafroku na środku mojego pokoju…

Jednak swoje musiałam odcierpieć i cierpliwie poczekać, nim wróciłam do najlepszych postaci literackich, jakie dane mi było poznać w minionym roku 2013. Oczywiście było warto, bowiem w życiu Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander znów wydarzyło się wiele.

Perypetie opisywane w powieści „Mężczyźni,którzy nienawidzą kobiet” to już przeszłość. Sprawa związana z bogaczem, Henrikiem Vangerem, została rozwikłana. Mikael i Lisbeth całkiem dobrze na tym wyszli, choć nie obyło się bez skutków ubocznych… Lisbeth nie chce mieć już więcej do czynienia ze sławnym dziennikarzem i unika go jak ognia, choć sam zainteresowany nie ma pojęcia dlaczego. Jednak koleje losu sprawią, że ich drogi znów się zejdą i to pomimo że początkowo każde z nich zajmie się „swoimi” sprawami.

Wydawnictwo Millennium dostaje ciekawą propozycję opublikowania książki, która najpewniej okaże się wielkim hitem, a przy okazji zrujnuje kariery zawodowe i zniszczy życie wielu ważnym osobom ze świata polityki, policji i dziennikarstwa. Dag Svenson i Mia Bergman wspólnymi siłami dotarli do materiałów w bezlitosny sposób obnażających mroczny świat handlu żywym towarem i seks-biznesu, w którym nierzadko uczestniczyły niepełnoletnie dziewczyny. Ujawnienie takich szokujących informacji mogłoby poważnie zaszkodzić licznym osobom i wielu z nich może zależeć na tym, by książka nigdy nie ujrzała światła dziennego. Nic więc dziwnego, że Dag i Mia szybko wpadają w poważne tarapaty.

Sporo dzieje się także u Lisbeth, bo przeszłość tej ekscentrycznej kobiety upomina się  o swoje i wraca po to, co się jej należy. Okazuje się, że Lisbeth jednak nie jest tak samotna, jak wynikało to z pierwszej części trylogii, i ma więcej wrogów, niż mogłoby się wydawać… Kto czytał pierwszy tom, ten pewnie kojarzy okoliczności, w których padają takie słowa:

Jestem sadystyczną świnią, dupkiem i gwałcicielem.

Wierzcie mi, że ich odbiorca jeszcze mocno namiesza w życiu Lisbeth, ściągając na nią kłopoty, przy których te związane z Henrikiem Vangerem to małe piwo. Tym razem naprawdę wiele się wydarzy w i tak już mocno pokręconym życiu bohaterki. Uwierzycie, że stanie się ona kimś pokroju wroga publicznego numer jeden w całym kraju? Nie? To sami się przekonajcie…

Ja dodam od siebie tylko tyle, że wszystkie nowe informacje, wypływające w toku fabuły „Dziewczyny, która igrała z ogniem”, naprawdę przyprawiają o zawrót głowy – dowiadujemy się o Lisbeth tego, czego nigdy byśmy się po niej nie spodziewali. Jej przeszłość jest jak szaleńcza przejażdżka na diabelskim młynie, a teraźniejszość to czas zmierzenia się z jej konsekwencjami. Wiele niejasności, na które napotykał czytelnik podczas lektury pierwszej części cyklu, znika, wiele elementów ze skomplikowanej układanki, czyli życia Lisbeth Salander, wskakuje na swoje miejsce. Ale… nie myślcie, że ta specyficzna kobieta odkrywa przed nami wszystkie karty – co to, to nie! Mimo że tak wiele się o niej tym razem dowiadujemy, to nadal pozostaje ona dla nas zagadką, nadal nas intryguje, wzbudza podziw swoją niesamowitą inteligencją i sprytem, nadal pociąga… Jest bohaterką idealną pod względem konstrukcji postaci literackiej (nie mam tu bynajmniej na myśli nieskazitelności jej charakteru i osobowości).

Stieg Larsson
źródło: www.lubimyczytac.pl
W pierwszej części „Millennium” tempo akcji nie było zawrotne – przez znaczną jej część wprost bardzo powolne – dopiero z czasem przyśpieszyło. W drugim tomie dzieje się dużo już od samego początku. Nie sposób się tu nudzić. Larsson dalej zaskakuje, wyprowadza czytelnika w pole i gra umiejętnie mu na nosie. Klimat może nie jest już tak chłodny  i melancholijny jak w Hedestad i w historii z Vangerem w tle, ale nadal intryguje  w znacznym stopniu. Zakończenie przyprawia o szybsze bicie serca i skoki ciśnienia, ale nie na tyle wysokie, by uniemożliwić nam poznanie trzeciego tomu. Trzeciego i ostatniego, który stworzył Larsson (choć – jak już wiem – powstał początek czwartej części, nad którą pracę przerwała nagła śmierć autora w 2004 roku).

Sama odkładam lekturę  „Zamku z piasku, który runął" na możliwie jak najpóźniej, bo wraz z jej końcem przyjdzie mi pożegnać się z tą trzytomową opowieścią. Nie będzie to rozstanie łatwe i przyjemne. Będzie boleć niczym zerwanie namiętnego i burzliwego romansu  z najlepszym kochankiem, jakiego mieliśmy szansę w życiu poznać…

Ocena: 6/6 (mogłaby być inna???)

Wyzwania: "Czytamy Polecane Książki" (z polecenia wielu blogerów) i "Kryminalne wyzwanie".

środa, 1 stycznia 2014

Kuferkowe losowanie nr 18





Witam wszystkich w ten pierwszy dzień Nowego Roku 2014. Doszliście już do siebie po zabawie sylwestrowej i zarwanej nocy? Ja się chyba już mocno starzeję, bo z roku na rok coraz trudniej znieść mi nieprzespaną noc... :)

Za nami pierwszy miesiąc zabawy kuferkowej na nowych zasadach, czyli z podaniem sytuacji/zdarzenia/powodu, który wzbudził u was radość w ostatnim czasie. Okazuje się, że z nami - Polakami - wcale nie jest tak źle - potrafimy cieszyć się nawet z najmniejszych powodów (a nie wciąż tylko narzekać). :)

W grudniu najczęściej sprawiały wam radość:
- wasze dzieciaczki,
- prezenty świąteczne (co chyba nikogo nie dziwi),
- nowe pozycje w bibliotekach,
- czas spędzony z rodziną i/lub przyjaciółmi.

Wśród waszych radostek znalazł się także słoik truskawek, który się uchował w czeluściach zamrażalnika, śnieg czy zmiana kierunku otwierania się drzwi lodówki. :D Czekam na wasze kolejne powody do radości! :)

Które osoby zamkną kuferkowy rok 2013? Już mówię. :)

Honorowym zwycięzcą i specjalnie przeze mnie wyróżnionym jest:

Bogdan Bartel (za wyklikanie na fanpage'u Książkówki 500-ego polubienia! :))


oraz

miqaisonfire (przekaż chłopakowi moje wyrazy uznania - niech wie, że jego starania nie idą na marne i by robił to nadal :) ).


Gratuluję! Oczekujcie ode mnie wiadomości. Co tam nowego w Kuferku? :)