środa, 29 lutego 2012

"O miłości i innych demonach" Gabriel García Márquez


Pewnemu wybitnemu dziś pisarzowi w drugiej połowie 1949 roku przyszło stawiać pierwsze kroki w zawodzie reportera. W owym roku przystąpiono do likwidacji wiekowego klasztoru Zakonu Świętej Klary, a tym samym znajdujących się w nim krypt. Szef zlecił początkującemu dziennikarzowi udanie się do tego miejsca i wywęszenie ciekawych wątków do najnowszego numeru dziennika, w nadziei, że odkrywane nisze odsłonią długo skrywane tajemnice. I nie pomylił się.

Dla młodego reportera fascynującą zagadką okazała się być wspaniała kaskada rudych włosów, wypływająca z jednej z krypt. Im bardziej chciano się dostać do miejsca, w którym miały one swój początek, tym było ich więcej. I tylko skromny napis na nagrobku informował, że ta burza ognistych włosów, liczących sobie już ponad dwieście lat, należała ongiś do Siervy Marii de Todos los Angeles.

I tak oto w umyśle młodego Gabriela Garcii Marqueza zrodził się pomysł na fascynującą historię miłosną – „O miłości i innych demonach”. Wspomagając się legendą, zasłyszaną w latach dzieciństwa od babki, stworzył w gruncie rzeczy jej nową odsłonę.

W czasach, gdy zbijano fortuny na handlu niewolnikami, przedwcześnie i w trudach przyszła na świat dziewczynka, którą nazwano Sierva Maria de Todos los Angeles. Ponieważ los za wszelką cenę chciał jej odebrać życie, nim na dobre się ono zaczęło, kobieta zarządzająca domem Dominga de Adviento zaprzysięgła swym świętym, że jeśli tylko pozwolą jej żyć, Sierva nie zetnie swych włosów aż do nocy poślubnej.
Niestety życie młodej dziewczyny od początku nie było usłane różami. Odtrącona przez rodziców wychowywała się wśród niewolników. Pewnego dnia została ugryziona przez wściekłego psa, co dość szybko zinterpretował jeden z biskupów. Stwierdził on, że to demon pozoruje u dziewczynki chorobę, by przejąć kontrolę nad jej ciałem i umysłem. Rozbity wewnętrznie ojciec Siervy postanawia oddać ją do klasztoru, by tam przeprowadzono nad nią egzorcyzmy. Do tego zadania zostaje wyznaczony ojciec Cayetan Delaura. Początkowo niechętnie, jednak ostatecznie decyduje się na podjęcie wyzwania. Zdawało się, że nic nie stanie mu na przeszkodzie, ale ów trzydziestosześcioletni duchowny nie przewidział jednego…, iż zapała gorącym uczuciem do tej dwunastoletniej, opętanej przez demona, dziewczyny – uczuciem zakazanym.


Czy to historia ze szczęśliwym zakończeniem? Możecie próbować się domyślić, jednak sugerowałabym jej osobiste poznanie. Nie ma ona rozbudowanej fabuły, licznych wątków czy wartkiej akcji. To nie ten typ literatury. Jest to opowieść prosta w przekazie i bogata w emocje, które skrzętnie skrył w niej Marquez. Kto choć „przelotem” miał styczność z tytułami tego pisarza, pewnie kojarzy jego ujmujący styl i piękny język (choć w tym przypadku w dialogach bywa dosadny) – odnajdziecie te atuty i w tej pozycji.

Dzieła autorstwa Marqueza to bez wątpienia klasyka sama w sobie, po którą choć raz w życiu każdy powinien sięgnąć. Może nie w każdym momencie swojej czytelniczej drogi, gdyż zasługuje on na chwilę refleksji i oddania ze strony czytelnika, ale warto taką chwilę
w swoim życiu dla tego pisarza zarezerwować.

Ocena: 4,5/6

środa, 22 lutego 2012

"Zielona mila" Stephen King


Gdy wybraniec losu przemierza ten odcinek drogi, pozostaje wówczas bez wątpienia najjaśniejszą gwiazdą w zasięgu wzroku widzów. Na jego twarzy maluje się skupienie, a wyprężone ciało jest niesione na sztywnych nogach. Choć ostre oświetlenie powinno razić w oczy – zdaje się – że dla tego człowieka nie ma to najmniejszego znaczenia. Liczy się tylko fakt, że jest w centrum uwagi i kroczy ku swemu przeznaczeniu.
Czy mówię o gwiazdorze jakiejś superprodukcji filmowej, który dumnie kroczy w blasku reflektorów? Absolutnie nie, choć w obu przypadkach bohaterowie na końcu swej drogi otrzymują należną im nagrodę. I o ile w przypadku aktora można spodziewać się statuetki Oscara oraz dywanu w kolorze rażącej czerwieni, o tyle w przypadku wybrańca losu „nagrodą” jest okrutna śmierć…

Czerwonego dywanu sam nigdy nie oglądałem, za to na pamięć znam każdy milimetr Zielonej Mili – linoleum w odcieniach limonki, po którym po raz ostatni kroczyli skazani na śmierć. Nazywam się Paul Edgecomb. W latach młodości sprawowałem funkcję naczelnego strażnika bloku E więzienia stanowego w Cold Mountain. Jeśli w ogóle można oswoić się z widokiem konania człowieka na krześle elektrycznym, to myślę, że w pewnym stopniu ja tego dokonałem, choć wykonywanie wyroku zawsze odciskało piętno na mojej psychice. Jednak w pamiętnym roku 1932, gdy okoliczną ludnością wstrząsnęła historia dwóch bliźniaczych sióstr brutalnie zgwałconych i zamordowanych, nie sądziłem, że czeka mnie najgorsza egzekucja w całej mojej zawodowej karierze. Na śmierć został wówczas skazany John Coffey – zabójca tych dwóch niewinnych istot. Czarnoskóry olbrzym, napawający wszystkich ludzi przerażeniem, okazał się człowiekiem, którego prawdziwa natura chwytała ze serce, gdy tylko miało się sposobność poznania go bodaj odrobinę bliżej. Do tych szczęśliwców należałem między innymi ja – jako jeden z nielicznych wiedziałem, że ten monstrualnie wyglądający morderca, niczym dziecko bał się ciemności i zalewał się szczerymi łzami, gdy tylko czuł taką potrzebę. Jako jednemu z nielicznych było mi także dane doświadczyć jego ponadnaturalnych zdolności –  i to w momencie – gdy sądziłem, że nie ma już dla mnie żadnego ratunku. I to także ja miałem brać udział w  jego egzekucji – choć wraz ze zbliżaniem się jej daty topniało we mnie przekonanie o jego winie.

Nie będę streszczał całej tej niesamowitej historii, nie powiem też, czy John dokonał żywota na Starej Iskrówie jak nazywaliśmy nasze wysłużone już narzędzie do odbierania życia skazańcom. Kto będzie chciał dowiedzieć się, jak potoczyły się losy Johna, moich kolegów po fachu czy też mnie samego, niech sięgnie po zapiski Stephena Kinga zatytułowane „Zielona mila”.
Przed ich lekturą musicie przygotować się na to, że dobrze poznacie każdego z bohaterów tej historii – King doskonale oddał prawdziwą naturę każdego z nas, w szczególności Coffey’a.
Musicie się także nastawić na to, że od pierwszych zdań tej relacji wsiąkniecie w klimat, który nas wtedy otaczał. King postarał się, by nie uronić ani kropli z jego niepowtarzalności.
Wiedzcie też, że tempo wydarzeń jest nieśpieszne, ale im głębiej w nie wejdziecie, tym silniejsze emocje w Was wywołają. Nie powstrzymujcie łez, jeśli będą Wam się cisnąć do oczu – nie ma sensu…

Zachowajcie w sercach opowieść stuczterolatka i uchrońcie ją od niepamięci.
A ja zasnę ze słowami piosenki, którą nucił jeden z pielęgniarzy pracujących w domu starców:

Gdy odejdziesz w tę dolinę… zgasną jasne oczy twe… i zgaśnie uśmiech…*


* S. King, Zielona mila, Albatros, Poznań 2008, s. 330.

Ocena: 5,5/6

Recenzja bierze udział w wyzwaniu:

środa, 15 lutego 2012

"Pokój" Emma Donoghue


Są książki tak specyficzne, tak oryginalne, że chcąc wyrazić o nich swoje zdanie po prostu brakuje nam słów. Styl, jaki w nich odnajdujemy, kompletnie nas zaskakuje, mimo że jest już za nami pokaźna liczba przeczytanych publikacji i teoretycznie nic już nie powinno nas w literaturze zadziwić. Fabuła wciąga i nie daje chwili wytchnienia, mimo że czytaliśmy już masę innych, nie mniej oddziałujących na naszą psychikę, tytułów.
Jak dobrze móc pochwalić się wszystkim wokół, że właśnie taka książka skradła nam dłuższą chwilę z naszego życia. I ja niniejszym to czynię – wiedzcie, że przygarnęłam do swojego domu lekturę niezwykłą…

Część z Was na pewno już wiele dobrego słyszała o „Pokoju” autorstwa Emmy Donoghue i tym osobom specjalnie nie muszę reklamować tego tytułu. A dla tych, którzy o nim nie słyszeli lub wiedzą o nim bardzo mało, mam małą niespodziankę. Otóż przyprowadziłam dziś do Was gościa, który chce trochę opowiedzieć o sobie i o tym, co go spotkało w swym, zaledwie kilkuletnim, życiu. Posłuchajcie…

Jestem Jack. Teraz mam już pięć lat, ale jak wyskoczyłem z brzuszka Mamy miałem zero lat.
 A gdy jeszcze w nim mieszkałem wydaje mi się, że mogłem mieć nawet minus jeden lat. Wyskoczyłem z brzuszka Mamy w Pokoju na Dywanie i od tamtej pory jesteśmy tylko ja i Mama. Jest też Stary Nick, który przychodzi do nas, gdy okno się robi już całe czarne. Jak za chwilę ma się zrobić godzina dziewiąta, zakrywam się kocem w Szafie. Mama mówi, że muszę w niej być, gdy Stary Nick przychodzi, bo nie chce żeby na mnie patrzył. I gdy on tak przychodzi to zazwyczaj rozmawiają, potem liczę jak Stary Nick skrzypi łóżkiem, a potem już nie wiem, bo się wyłączam. Czasem, gdy usypiam wcześniej i nie słyszę jak on przychodzi, to i tak rano wiem, że był, bo nie ma już śmieci, które Mama naszykowała dla niego, a jest za to jedzenie, które nam przyniósł. Nie zawsze nam je przynosi, czasem gdy jest zły nie dostajemy go i musimy jeść z mamą spocony ser i to, co zostało z innych dni, ja się jeszcze częstuję od piersi Mamy – z lewej jest najlepsze. Bardzo lubię Pokój i to, co z Mamą w nim robimy, nigdy się w nim nie nudzimy, mamy telewizor i różne zabawy. Wcale nie chcę sobie z niego iść, ale Mama uparła się, że musi pokazać mi Nazewnątrz. Mówi, że jest tam dużo czlowieków takich jak w telewizorze i że tam jest całkiem inaczej. Wymyśliła nawet specjalny plan, który sprawi, ze się tam znajdziemy. Nie podoba mi się on. Źle Mama go wymyśliła, bardzo źle!

Jaki to plan, musicie sprawdzić sami, jeśli tylko jesteście gotowi przeżyć dzień po dniu tak, jak Jack i jego mama. Weźcie do ręki tę książkę, jeśli tylko jesteście gotowi na przekonanie się co oznacza kilkuletnie życie w zamknięciu pod okiem psychopaty. Nie piszę tak, by kogokolwiek przestraszyć – historia ta nie wywołuje lęku epatując brutalnością czy agresją, ona straszy a zarazem urzeka całokształtem fabuły. Fascynuje i odstręcza. Tym, co w niej odpycha jest postać Starego Nicka, który do bólu przypomina „bohaterów” dramatów osób, które latami były przetrzymywane w ukryciu, torturowane, gwałcone i odzierane z człowieczeństwa. Tym, co ciągnie niczym magnes do „Pokoju” jest wprost obłędny styl narracji. Całą historię słyszymy z ust małego dziecka wraz z popełnianymi błędami językowymi i ze „słówkowymi przekładańcami”, jak je sam nazywa.
Kolejnym plusem jest fakt, że powieść można rozpatrywać na wielu płaszczyznach. Zarówno pod kątem socjologicznym, jak i psychologicznym – co mnie akurat najbardziej interesuje.
Chwilami jednak miałam wrażenie, że niektóre szczegóły z toku akcji są z lekka nierealistyczne. Tak mi te „potknięcia” ciążyły, przeszkadzały – w tym niemal idealnym tytule – że wnikliwie zaczęłam je analizować, ostatecznie kładąc je na karb niedostatecznych umiejętności narratora, którym jest nad wyraz inteligentne, ale jednak bądź co bądź dziecko.

Myślę, że nie muszę na koniec szczególnie Was przekonywać, iż warto chwilę pomieszkać w „Pokoju”, choć nie będzie to przeżycie łatwe i przyjemne. Zachęcam do poznania tego wycinka świata widzianego oczyma dziecka, którego choć namiastkę usiłowałam nakreślić powyżej (jest to i tak tylko moja nieudolna próba, która nigdy nie odda klimatu książki). Warto to zrobić po to, by uzmysłowić sobie, jak my sami czasem stajemy się ofiarami takiego „pokoju”, w którym ktoś lub coś osacza nas ze wszystkich stron, odbiera wolność i nie pozwala żyć.

Ocena: 5,5/6

środa, 8 lutego 2012

"Jedyne dziecko" Jack Ketchum



Nie mogę powiedzieć, nie mogę nic zrobić, by przestał.[1]

Słyszę już z daleka JEGO kroki. Wiem doskonale, że za chwilę stanie w drzwiach mojego pokoju. Powoli podejdzie do mojego łóżka, odsłoni moją kołdrę i każe mi przybrać ulubioną przez siebie pozycję. Ja posłusznie spełnię jego żądania, bo nie mam innego wyboru. Gdy odmówię – uderzy mnie. Choć TO, co mi robi, tak bardzo boli, nie mogę płakać, bo wiem, że i za to spotka mnie kara. 

Nie wiem, co mu zrobiłem.
Nie wiem, co zrobiłem.[2]

Często zastanawiam się, czy inni tatusiowie też robią TE rzeczy swoim dzieciom. Czy do moich szkolnych kolegów także przychodzą nocą tatusiowie, by ich dotykać? Czy ich to boli? A może to wszystko moja wina? Może to ja jestem zły i mój tatuś mnie w ten sposób karze? Tylko co mogło rozgniewać go tak bardzo, że nie zwraca uwagi na mój ból i krew? Jestem najokropniejszym dzieckiem na świecie.

Tak mniej więcej przedstawia wizję dziecka molestowanego Jack Ketchum w swojej najnowszej powieści pt. „Jedyne dziecko”. Jak się okazuje, by stworzyć najmroczniejszy thriller (choć właściwsze w tym przypadku wydaje się określenie tego horrorem), który niczym szpikulec wbije się w umysł i uczucia czytelnika, wcale nie trzeba uciekać się do fantazji. Wystarczy otworzyć gazetę przy porannej kawie lub wysłuchać wiadomości w radiu  tuż przed wyjściem do pracy – bowiem to życie pisze najstraszniejsze scenariusze. Ketchum ma tego świadomość, jak mało kto, dlatego posługując się prawdziwą historią Sherry Nance (pielęgniarki z Teksasu) stworzył mistrzowski thriller.

Mamy w nim udane małżeństwo i ośmioletnie dziecko. Jak mylny jest to obraz, przyszło się przekonać Lydii McCloud dość szybko. Pierwszą oznaką tego, że coś złego dzieje się z jej mężem Arthurem Danse’em były ostre i wyuzdane oczekiwania seksualne. Gdy Lydia stanowczo sprzeciwiła się dalszego ich praktykowania, zdawało się, że Arthur dał sobie z nimi spokój na dobre. Były to jednak pozory. Niebawem okazało się, że zachowanie jej syna Roberta zaczęło przybierać dziwną i niezrozumiałą formę. Problemy chłopca z utrzymaniem kontroli nad wypróżnianiem w nocy zmusiły ich do stosowania pieluch, i gdy kolejnego wieczoru Lydia przyszła do chłopca, by mu ją założyć, ten zrobił coś, na widok czego zamarła. Przybrał pozycję, którą ona tak dobrze znała, a której szczerze nienawidziła, tę, która tak bardzo działała na jej męża... W tym momencie rodzinne życie rozbiło się na milion drobnych kawałków, a wraz z nim psychika obu ofiar psychopaty. Jednak wola walki o dobro dziecka nie pozwoliła Lydii nawet na chwilę załamania. Rozpoczął się wyścig z czasem oraz polowanie na potwora.

Czy muszę jeszcze komuś uzmysławiać, z jak ciężkiego kalibru lekturą przyszło mi się zmierzyć? Myślę, że nie ma takiej potrzeby. Tematyka molestowania seksualnego dzieci zawsze będzie tą skrajnie poruszającą i drążącą dziurę w umyśle. A jaki będzie efekt, jeśli zajmie się nią taki pisarz, jak Ketchum? Kto choć raz przeczytał którąś z jego książek, ten wie, że nie ma on litości dla czytelnika. Każdy, kto chce się zmierzyć z jego pisarstwem, musi być na to przygotowany.

Co, oprócz miażdżącej siły przekazu, chciałabym wyróżnić? Na pewno kreację bohaterów. Każdy z nich jest „żywy”, prawdziwy i do bólu wyrazisty. Ogromnie przypadła mi do gustu sylwetka matki Roberta, czyli Lydii. Bardzo ucieszył mnie fakt, że autor tchnął w nią  ogrom woli walki o syna, hartu ducha i wewnętrznej siły. Ach, jak bardzo chciałoby się, by każdy, kogo spotka taki dramat, przyjął taką postawę, jak nasza bohaterka – o ileż ukróciłoby to cierpienie tych małych istot…
Jednak życie to nie powieść, o czym przypomniała mi historia Halszki Opfer opisana w „Kato-tacie. Nie-pamiętniku.”. U Ketchuma mamy wspaniałą matkę, która podjęła się trudnej walki za wszelką cenę, a u Opfer matkę zanoszącą własne dziecko w ramiona potwora… Nie ma najmniejszego sensu porównywać tych dwóch historii, jednak nie sposób nie wyrazić pragnienia, by woli walki w takich sytuacjach było w ludziach więcej…

Czy polecam tę lekturę? Tak, ale tylko tym najwytrwalszym i najsilniejszym czytelnikom, którzy czują się na siłach, by zmierzyć się z tak brutalną w swej prawdziwości historią. Wiedzcie, że po tej lekturze nie zaśniecie spokojnie…





[1] Jack Ketchum, Jedyne dziecko, Papierowy księżyc, Słupsk 2011, s. 125.
[2] Tamże.

Ocena: 3/6

sobota, 4 lutego 2012

"Szkatułka" Orson Scott Card


            Czy istnieje miłość absolutna? Czy kocha się na wiele różnych sposobów? Szalenie, namiętnie, bezgranicznie, nieustająco i dalej, aż starczy sił i możliwości? Tyle odpowiedzi, ile w ludziach miłości.
            A może istnieje gotowy „wzór na miłość ”? Kochamy zrównoważenie, czasem w ciszy i bez wzajemności, bywa jednak, że niepostrzeżenie wpadamy w sidła chorego i destrukcyjnego uczucia, które także skłonni jesteśmy nazywać miłością, mimo że wyniszcza i rani nie tylko nas, ale i  otoczenie.  A silne, niekontrolowane uczucie w stosunku do członka najbliższej rodziny to również miłość, tylko nieprawidłowa, usytuowana na marginesie społecznej akceptacji. Czy ma szanse przetrwać i zakończyć się dobrze?

            Quentin Fears, bohater książki Orsona Scotta Carda pt. Szkatułka na własnej skórze przekonał się, co niesie ze sobą taki rodzaj miłości. Nic nie zapowiadało, by uporządkowane do granic życie milionera miało niebawem wywrócić się do góry nogami. Wszystko płynęło swym monotonnym, regularnym rytmem, bez zbędnych emocjonalnych uniesień, przyprawione nieznacznie stosowną dozą rozrywki, jaką daje sama świadomość posiadania pieniędzy, które wręcz bez jego pomocy namnażały się w zawrotnym tempie. Czego jeszcze mógłby chcieć od życia piekielnie inteligentny i przesadnie bogaty mężczyzna? Nie trudno się pewnie domyślić, że jedynym pragnieniem jest kochająca kobieta u boku. Okazja do zrealizowania swych marzeń spada naszemu bohaterowi jak grom z jasnego nieba i z równą siłą przepełnia go uczuciem do tajemniczej kobiety imieniem Madeleine. Nieoczekiwana moc, jaka pcha go w jej objęcia, a także fakt, że tak bardzo przypominała mu jego zmarłą siostrę Lizzy pośpiesznie wiedzie go przed ołtarz. Czyż to nie iście sielankowy obraz? Czy coś jest w stanie zepsuć tę idyllę? Może fakt, że Madeleine przez długi czas odwlekała ich wspólną wizytę u jej rodziców? A może oświadczenie bohaterki po przybyciu na miejsce, że jej rodzice od dawna nie mieszkają w domu rodzinnym? A czy może mieć znaczenie tak drobny szczegół, jak cmentarz sąsiadujący z domem teściów, na którym pochowani są uczestnicy ich pierwszego, wspólnego śniadania, podczas którego się nawzajem poznali? Ups, zdradziłam za dużo? Nie, to zaledwie maleńki skrawek tej dziwnej i przerażającej historii.

            Cóż to za opowieść, Moi Drodzy?…Intrygująca? Poniekąd tak, mimo że pomysł na fabułę nie jest specjalnie innowacyjny.  Podczas lektury na ciele chwilami pojawia się dreszczyk emocji. Niestety w moim odczuciu książka bywa także irytująca. No, ale po kolei...
            Intryguje w niej mieszanka dwóch światów: rzeczywistego z magicznym. Bohaterów książki niby zaskakują dziwne relacje, jakie utrzymuje Quentin ze światem magii, który zdarzyło mu się poznać, ale nikt nie robi tego w sposób nad wyraz przekonujący. Zdaje się, że te odrealnione przygody milionera nie są czymś specjalnie nadzwyczajnym. Zupełnie jakby istoty paranormalne były w gruncie rzeczy czymś naturalnym.
            Niektóre przygody głównego bohatera potrafią zmrozić krew w żyłach, ale Szanowny Panie Card, dlaczego ich opisy są tak krótkie i nie ma ich więcej? W tych niewielkich fragmentach tekstu, gdzie strach wiedzie prym, bez wątpienia drzemie ogromny potencjał, lecz jak sądzę autor nie potrafił go w całości wykorzystać.
            Co zaś w Szkatułce irytuje? Z pewnością sposób prowadzenia fabuły, który dla mnie samej jest zbyt prosty. Quentin jako inteligentny i zdrowo myślący mężczyzna niejednokrotnie daje się ponieść chwili i po zaledwie kilku dniach znajomości poślubia Madeleine. Kilkadziesiąt stron dalej  z jego ust pada zapytanie: „Czy ja, tak naprawdę, znam swoją żonę?”*. No cóż Quentinie…śmiem twierdzić, że odpowiedź jest przecząca…

            Osoba polecająca mi tę pozycję obiecała poniekąd, że książka wywrze na mnie bardzo silne wrażenie. Starałam się zapomnieć o tym fakcie i nie oczekiwać gatunkowego mistrzostwa, lecz spodziewałam się czegoś więcej i nie ukrywam rozczarowania. Jak na horror siła oddziaływania Szkatułki na czytelnika była zdecydowanie zbyt mała. Może autor sprosta moim oczekiwaniom w kolejnych swoich powieściach? Sprawdzę to, ale nie natychmiast.

* Orson Scott Card „Szkatułka”, Warszawa 1998, Prószyński i S-ka,  str. 95

Ocena: 3/6