czwartek, 29 września 2011

"Gra o pałac" Monika B. Janowska


źródło okładki: wydawnictwo Zysk i S-ka


Klara Czempińska wkracza do akcji! Taką oto wieść niesie okładka kolejnej książki, która wpadła mi w ręce. Choć nie do końca wiedziałam, czego się po niej spodziewać, to jednak miałam pewne obawy, czy może bardziej przypuszczenia, że za chwilę poznam kolejną historię o twardej i jednocześnie zniewalająco pięknej kobiecie, dla której tarapaty są chlebem powszednim. Oczywiście, nie mogłoby tutaj także zabraknąć wspaniałego i dzielnego mężczyzny, który ratowałby ją z tych opresji…
Ostatecznie żaden z moich domysłów nie okazał się być prawdą. Może jedynie owe „tarapaty” mogłabym uznać i powiedzieć: ciepło, cieplej, … ale nie gorąco.

Główną bohaterką książki Moniki B. Janowskiej pod tytułem „Gra o pałac” jest... Nie, ja jej nie przedstawię, niech zrobi to sama:
„Klara. Mam na imię Klara. Ale nie jestem tego pewna. Równie dobrze mogłabym być Matyldą, Katarzyną, Hermenegildą albo Brunhildą. Wszystko jedno. Wszystko jedno wynika z braku wszelakich wiadomości na mój temat.”*

Do tego bardzo skromnego w konkretne informacje opisu dorzucę jeszcze kilka faktów. Klara nie jest w stanie zdradzić więcej na temat swojego pochodzenia, ponieważ wychowała się w domu dziecka i nigdy nie znała swoich rodziców. Po opuszczeniu murów placówki wkroczyła w etap życia dorosłego, co nie jest łatwym zadaniem dla ludzi bez wsparcia rodzinnego. Jednak ona poradziła sobie z tym całkiem dobrze. Kupiła mieszkanie za zaciągnięty wcześniej kredyt, zamieszkała w nim i spłacała go imając się różnych form pracy zarobkowej. Poczynając od tłumaczenia z języka niemieckiego, oprowadzania wycieczek po mieście, w którym żyje i które bardzo kocha (mowa tu o Legnicy), a kończąc na bazowym miejscu dorobku, jakim była i jest redakcja miejscowej gazety, dla której pisze artykuły jako dziennikarka.

Do jej życiowego inwentarza należałoby dorzucić także najlepszą przyjaciółkę, Ankę, z którą kroczy przez meandry życia już od czasów bidula, oraz niezbyt oszałamiające szczęście w sferze uczuć.

Pole, na którym Klara czuje się dość pewnie i odnosi jako takie sukcesy, to praca. Zatem, gdy tylko pojawia się możliwość wzbogacenia doświadczenia zawodowego i jednocześnie, wspomożenia domu dziecka, który dał jej wikt i opierunek, wówczas Czempińska bez chwili wahania bierze się do realizacji zadania. Chodzi tutaj konkretnie o pałac położony przy ulicy Nowodworskiej i zdobycie o nim jak największej ilości informacji. Wiadomo jedynie, iż przed wojną pałac ten należał do rodziny o nazwisku Ruthordofr, a następnie został przejęty przez Rosjan, by w czasach obecnych stać się opustoszałą i zaniedbaną ruderą wymagającą ratunku. Dziennikarka niebawem przekonuje się, że budynek nie jest taki do końca osamotniony, ponieważ jest ktoś, kto stoi na straży jego bezpieczeństwa…

Podążanie tropem dziejów pałacu, zawodzi Klarę do kraju naszych zachodnich sąsiadów, gdzie udaje się z zamiarem poznania samego właściciela. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że właściciel, z którym przyszło jej stanąć oko w oko tak naprawdę… nie żyje. Spotkała ducha, zapytacie? Otóż…Chyba nie wierzyliście, że zdradzę Wam ten wątek? Jeżeli tak, to jednak Was rozczaruję i zwyczajnie odeślę do lektury.
Czy warto? Jak najbardziej! Przyznam szczerze, że mocno zdziwiłam się, gdy moje początkowe podejrzenia okazały się być niesłuszne. „Gra o pałac”, to nie ckliwe romansidło, czy zwykłe „czytadło”. Nie jest to też literatura niebywale wysokich lotów, ale na miano bardzo dobrej powieści zdecydowanie zasługuje.

Świetna kreacja bohaterów. Autorka doskonale ukazuje ich prawdziwe oblicza. Mam tutaj na myśli szczególnie takie cechy, jak: naturalność i autentyczność, co bez wątpienia jest również ogromnym plusem. W końcu nie każdą bohaterkę stać na wyznanie, że ma „udziec przeżarty cellulitisem.”** Jedynie chwilowa, ale dość przesadna ufność Klary w pewnym momencie mocno mnie poirytowała.

Sam pomysł na fabułę i jego realizacja jest bez zarzutu, gdyż jest on podszyty humorem, czasem delikatną gapowatością Czempińskiej i przede wszystkim dobrze wyważonym tempem akcji, dzięki czemu nie doświadczyłam nudy podczas lektury.
Naprawdę mile zaskoczyła mnie ta książka. Natomiast zarówno opis, jak i okładka nie zwiastują tak dobrej zawartości. Polecam!

*Monika B. Janowska, Gra o pałac, s. 7.
** Tamże; str. 60.


Za możliwość przeczytania niniejszej książki dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.

Ocena: 5,5/6

poniedziałek, 26 września 2011

"Morderstwo niedoskonałe" Agnieszka Krawczyk


źródło okładki: wydawnictwo SOL

Ostatnimi czasy dość gęsto się zrobiło w mojej biblioteczce od tytułów polskich autorów. Czy to dobrze czy źle? To zależy od tego czy ich dzieła są jakościowo dobre, bo jeśli nie to wcale nie miałabym powodu do chwalenia się czytaniem książek naszych rodzimych pisarzy. Z moich statystyk wynika, że większość z nich otrzymuje ode mnie ocenę dobrą (ostatnio tylko pani Noszczyńska zaburzyła nieco moją analizę - na plus). Nie jest źle w takim razie, ale do oszałamiającego efektu daleko…Jednak niezrażona tym, postanowiłam iść dalej tropem pisarzy wywodzących się z naszego jakże pięknego kraju.

Traf chciał, że do moich rąk tym razem wpadła książka pani Agnieszki Krawczyk pt. „Morderstwo niedoskonałe”.
Już na starcie poznałam weń Mareczka. Mareczek wiedzie prym (tak mi się przynajmniej wydaje) w kilkuosobowej grupie, zamieszkującej w godzinach pracy pokój zwany „slumsem” w pewnym wydawnictwie. Oprócz niego towarzyszą mu w nim Marta i Adela. Marta to „kobieta od bajek” i uosobienie spokoju i opanowania, czym doszczętnie ujmuje Mareczka oraz wyraźnie kontrastuje z Adelą. Ta zaś, mimo swej niewyróżniającej się niczym specjalnym, budowy ciała nadrabiała ten fakt wszystkim innym – poczynając od stylu ubierania się, makijażu i fryzury a kończąc na stylu wypowiedzi, gdzie trzeba położyć nacisk (wielkości słonia) na jej charakterystyczne powiedzonka typu: „miał przeszczep osobowości” czy „trafił jak kurą w płot”. Niektórym zdaje się to być znajome? Nic dziwnego, ale o tym za chwilę.
Priorytetem numer jeden w wydawnictwie pewnego dnia staje się niebywały gniot autorstwa pewnego jegomościa nazwiskiem Kusibab. Razu pewnego przysłał on swe wątpliwej jakości dzieło do wyżej wymienionego miejsca z zamiarem wydania go. Ponieważ Adela nie wróżyła gniotowi żadnej kariery szybko pozbyto się balastu. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że prezes zażyczył sobie wydania tejże książki. Po ogłoszeniu stanu alarmowego i wszczęciu poszukiwań w trybie natychmiastowym udało się odzyskać tylko część twórczości Kusibaba – brakowało jedynie środka…
Na domiar złego wkrótce okazało się, że to nie jedyne braki związane z ową książką…Nie wiedzieć jak i kiedy zapodział się gdzieś sam autor gniota! Nie minęło wiele czasu, a pojawiły się pogłoski o morderstwie…Czy szalona ekipa ze „slumsa” podoła wyzwaniom i pokona problemy?

Tego ja oczywiście nie zdradzę, ale pani Agnieszka – owszem. Cały swój pomysł ubrała w bardzo interesującą formę – stworzyła kryminał w bardzo krzywym zwierciadle z niezwykle charakterystycznymi postaciami. Najbardziej wyrazista według mnie była właśnie Adela, której nie sposób nie porównać do jednej z bohaterek „Brzyduli”, dokładnie Violi. Sama nie śledziłam ich losów, ale jej charakterystyczne powiedzonka były mi dobrze znane z opowieści koleżanek czy po prostu Internetu, gdzie aż się od nich roiło w czasie świetności serialu. Może ktoś powie, że „to już było” i po co ponownie „odgrzebywać” ten pomysł? Jeśli ktoś taki jest to myślę, że po lekturze zmieniłby zdanie – w końcu śmiech się nigdy nie nudzi, a jeśli jest ku temu dobry pretekst…? To oby więcej takich pomysłów.
Cały humor książki nie leży tylko na barkach biednej Adeli (choć pełna życia i charyzmy to jednak taka odpowiedzialność mogłaby być za ciężka dla jej kruchej kobiecości), sam styl powieści jest niezwykle lekki i zabawny, przyznaję że bawiłam się podczas lektury świetnie i nieraz „cieszyłam się” do kartek.

Nie ocenię jednak niniejszego tytułu maksymalnie, bo do wystawienia noty najwyższej potrzebuję czegoś więcej niż tylko dobrego humoru – mimo że wad jako takich w nim nie stwierdziłam. Ot, świetny „zabawiacz” lub „wypełniacz czasu”. Każdemu, kto takiej lektury właśnie potrzebuje, polecam po stokroć.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu SOL.

Ocena 5/6

piątek, 23 września 2011

"Cichy bohater" Rita Cosby


źródło okładki: wydawnictwo Rafael

Ostatnimi czasy trochę odbiegłam od mojej ulubionej tematyki w literaturze, jaką jest historia II Wojny Światowej i wszystko, co z nią związane. Nie znaczy to jednak, że postanowiłam zaprzestać pogłębiania swojej wiedzy z tej dziedziny – co to, to nie. Postanowiłam jedynie zrobić sobie od niej dłuższe wakacje by znów nabrać do niej sił, bowiem wydarzenia z tego okresu są dla mnie najbardziej oddziałującą na emocje, tematyką. I nie inaczej było w przypadku mojej kolejnej historycznej podróży, którą odbyłam za pomocą literatury faktu.

W czasy około wojenne zabrała mnie tym razem Rita Cosby – jedna z najpopularniejszych, amerykańskich dziennikarek, której chlebem powszednim w życiu zawodowym były (i są) relacje z terenów objętych działaniami wojennymi jak i wywiady, z osobami, które na stałe wpisały się w losy świata – czy to dzięki swojej wspaniałej i wzniosłej działalności czy też zbrodni, jakich się dopuścili. Choć nie raz znajdowała się w niebezpieczeństwie w związku ze swoją pracą i spotykała na swojej zawodowej drodze osoby przy towarzystwie, których nie jednemu ścierpłaby skóra na grzbiecie to nigdy nie rezygnowała z niej wiedziona strachem. Mimo wielu wyzwań, jakich się podjęła nie wiedziała jeszcze, że to największe jest dopiero przed nią – przyszło jej, bowiem na nowo poznać człowieka, który dzielił z nią dom rodzinny i był jej ojcem.

Okazało się, że człowiek, którego przez długie lata nie mogła zrozumieć i zaakceptować jego uczuciowej powściągliwości, braku empatii czy niekiedy surowego podejścia do wielu kwestii, skrywa w sobie niezwykle trudną i brutalną historię swojego życia. Choć relacja jej ojca świadczy o niebywale ciężkich i destrukcyjnie wpływających na psychikę, wydarzeniach to po zakończonej lekturze nie da się oprzeć wrażeniu, że była to piękna opowieść. Jednak za nim o wrażeniach opowiem więcej o samej fabule.

Zaczyna się ona opisem rodzinnych relacji, jakie istniały między Ritą i jej rodzicami. Szczególną uwagę zwraca ona na styl bycia jej ojca – twardy, nieco żołnierski, skryty i poniekąd bezuczuciowy. Na zły jego obraz składała się też sytuacja, w jakiej postawił on swoją rodzinę, postanawiając ją zostawić i odejść do innej kobiety. Wszystko to naraz wpłynęło znacząco na ochłodzenie się ich stosunków i nic nie zapowiadało na szczególny przełom w tej materii do dnia, w którym Rita natknęła się na specyficznego rodzaju pamiątki ojca, związane z wojną. Wydarzenie to było kluczowe w kwestii podjęcia decyzji o przeprowadzeniu wywiadu życia – z człowiekiem, który przeżył koszmar wojny i skrzętnie skrywał to w sobie przez wiele lat.

Richard Cosby (wcześniej Ryszard Kossobudzki) był niezwykle ważnym elementem Powstania Warszawskiego – choć sam nigdy się nie uważał za kogoś istotnego w dziejach naszego kraju albo tym bardziej za bohatera to bezwątpienia nim był. Świadczy o tym siła, męstwo i odwaga, jaką wykazywał już od wczesnych lat młodości – wtedy to stał się członkiem Orląt Warszawy i już wtedy podjął się trudnej walki z nazistowskim wrogiem (choć początkowo była to tylko walka na słowa to dawała ówczesnym warszawiakom nadzieję na lepsze jutro). Następnie jego aktywność w walce przyjęła już znacznie trudniejszą formę i niosła ze sobą ryzyko utraty zdrowia lub życia – były to liczne walki czy próba przechytrzenia Niemców za pomocą ucieczki przez kanały (niewielu z uciekinierów wyszło cało z tej przeprawy). W jego powstańczej historii nie obyło się też niestety bez uszczerbku na zdrowiu, który zmusił go do zaniechania walki o miasto (i kraj) i podjęcia walki o własne zdrowie. Rekonwalescencja niestety nie zakończyła się tak jak można by się tego spodziewać (powrotem na łono rodziny), a wyjazdem na teren III Rzeszy do obozu dla jeńców – Stalagu IV B. Tam poznał, co to bardzo ciężka praca, głód, ale też…rozpoczął intensywne przygotowania do swojego późniejszego życia na terenie Ameryki.
Te kilka powyższych zdań to tylko telegraficzny skrót zapisu z życia Richarda – w całości stanowi on niezwykle istotny dokument nie tyle dotyczący jego historii, jak naszej stolicy i jej wojennych losów.
Rozpoczynając tę lekturę spodziewałam się, że może być nieco nużąca w swoim czysto historycznym przekazie jednak nie spodziewałam się, że to założenie okaże się być tak bardzo mylące. Biografia Richarda fascynuje od pierwszych jej stron. Wszelkie fakty historyczne są podane tak klarownie i zrozumiale, że naprawdę życzyłabym sobie by podręczniki szkolne tak przekazywały wiedzę uczniom. Nigdy wcześniej tak jasne nie były dla mnie okoliczności powstania planów wojennych naszych zachodnich i wschodnich sąsiadów. Każde zdanie książki chłonęłam jak gąbka.
Co prawda dopatrzyłam się małych uchybień w postaci powtórzonego raz jeszcze (zdublowanego) fragmentu tekstu na jednej ze stron i rozpoczęcia zdania małą literą na innej, ale w obliczu całości da się przymknąć na to oko.

Całokształt tej relacji jest niesamowitym i bardzo wzruszającym dokumentem dotyczącym jednego z kluczowych wydarzeń naszej historii. Polecam ją zainteresowanym tematem jak i tym, którzy z historią są na bakier – nawet jej wątpliwi zwolennicy (jako nauki) będą tą opowieścią zafascynowani (tak myślę).

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Domu Wydawniczemu RAFAEL.

Ocena 6/6

środa, 21 września 2011

"Last minute" Sylwia Kubryńska


źródło okładki: wydawnictwo Nowy Świat

A gdyby tak móc zostawić wszystkie problemy i zmartwienia, spakować walizki, zabrać w nich to, co najpotrzebniejsze – dokumenty, trochę ubrań, wygodne buty oraz trochę słońca i wyjechać hen, daleko? Chociaż nie…Lepiej wyjechać tam gdzie słońca nigdy nie brakuje, gdzie optymizm innych jest niemal namacalny, a uśmiech da się dostrzec nawet w oczach.
Gdyby tak móc zafundować sobie ucieczkę od codzienności, szarej rzeczywistości i nie mieć z tego tytułu wyrzutów sumienia. Niemożliwe, powiecie? Ponoć dla chcącego nic trudnego, zatem…pakujcie się! Wyruszamy do Tunezji!

Kiedyś zabrałam Was w długą i trudną podróż w głąb Rosji. Choć było ciekawie to na pewno nie tak sielsko i przyjemnie jak będzie w tym pięknym i ciepłym kraju – zmarzluchy będą zadowolone, zaręczam!
Oczywiście nie wybieramy się tam sami. Jak w przypadku każdej innej wycieczki potrzebujemy przewodników. W tym przypadku będą nimi dwie młode kobiety – Agnieszka i Zuzanna, przyjaciółki. Zuza, chcąc wyciągnąć koleżankę z silnych i nieustępliwych macek depresji postanowiła zafundować jej rozrywkę życia, wykupując (bez większego namysłu) podróż do Tunezji. Choć jedna nie przepadała za rdzennymi mieszkańcami tej krainy, a druga niespecjalnie kwapiła się do jakichkolwiek wypadów poza obręb własnego łóżka to i tak niebawem wsiadły w samolot by po pewnym czasie postawić swoje białe i delikatne stópki na gorącej ziemi.
Za nim zadomowiły się na dobre w tunezyjskim hotelu na pewno miały świadomość tego, że czeka je cała masa dobrej zabawy, upału i niezliczone ilości drinków, ale czy któraś spodziewała się, że się zakocha? W końcu Europejkom ciężko oprzeć się pokusie śniadej męskiej cery i świdrujących ciemnych oczu, obiecujących niesamowite doznania dzięki gorącym i niezwykle żywiołowym, południowym temperamentom.
Jednak czy koniec tej historii będzie happy endem? Ostatecznie życie to nie jest bajka…Życie naszych bohaterek także nią nie jest.

Sylwia Kubryńska wplatając w losy kobiet także smutne epizody, trudne i tak bardzo ludzkie potrafi zmusić czytelnika do odrobiny melancholii i chwili zastanowienia nad tym, co w życiu jest ważne. Nie zawsze trzeba być grzecznym i poukładanym, nie zawsze trzeba (albo należy) mieć wszystko zaplanowane i dopięte na ostatni guzik, bo…nikt nie wie, co przyniesie jutro. Może jutro nigdy nie nadejdzie? A może będzie trwało w nieskończoność? Przyszłość nie jest znana tak naprawdę nikomu (choć jasnowidze mogą mieć na ten temat inne zdanie), dlatego trzeba żyć tak jakby dany dzień miał być tym ostatnim, mimo że w obecnych czasach to takie trudne.
Poza samym przekazem na uznanie zasługuje moim zdaniem styl, jakim posłużyła się autorka. Chwilami wydaje się być z lekka chaotyczny, ale jednocześnie nie ma problemu ze zrozumieniem bohaterów – kobiety są…po prostu kobietami, prawdziwymi z krwi i kości wraz ze swoimi wadami i zaletami, autorka nie kreuje ich na „supermenki” naszych czasów, których codzienne troski nie dotyczą.
Kolejna rzecz, która również bardzo mi się spodobała to sposób, w jaki Kubryńska wplotła w fabułę „Last minute” odpowiednio wyważoną, choć wyrazistą erotykę – nie jest nachalna, niesmaczna a na tyle obrazowa by dreszcze na ciele bohaterki odczuwać wyraźnie także na sobie (doświadczenie pani Sylwii w snuciu opowieści z podtekstem erotycznym daje się odczuć – w pozytywnym sensie, rzecz jasna).
Jedyne, czego życzyłabym sobie a tego było mi brak w niniejszym tytule to więcej dynamiki akcji i jej zwrotów – to dodałoby tej książce więcej animuszu, żywiołu. Osoby lubujące się w stonowanym tempie biegu wydarzeń w literaturze będą na pewno bardzo zadowolone, a ci z podobnymi preferencjami do mnie? Po prostu zapoznają się z dobrą i stonowaną literaturą.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Nowy Świat.

Ocena 4,5/6

poniedziałek, 19 września 2011

"Bezimienna" Hanri Magali + WYGRYWAJKA


źródło okładki: wydawnictwo Świat Książki


Popatrz, jaka piękna okładka! Czyż nie jest urzekająca i magiczna? Te barwy, choć jesienne to niezwykle ciepłe i przyjazne. Stonowana czerwień i żółć, delikatna zieleń. Burza włosów a w niej kwiaty, liście i motyle…To musi zwiastować niezwykłą zawartość – delikatną, pełną magii treść. Masz jeszcze jakieś wątpliwości odnośnie sięgnięcia po tę książkę? Myślę, że nie, ale jeśli jednaj jakieś obawy Tobą targają to pozbądź się ich natychmiast!

Na pewno wiele razy towarzyszył Wam tego rodzaju wewnętrzny głos – czy to w chwili, w której po raz pierwszy zobaczyliście okładkę „Bezimiennej” Hanri Magali czy w przypadku zupełnie innej pozycji. Głoś ten zwany przez wielu intuicją to niezwykle przydatny atrybut – potrafi ostrzec przed niebezpieczeństwem, popełnieniem złej decyzji lub też…wprowadzić w błąd. A co byłoby gdyby owy doradca nigdy się nie mylił?

Tytułowa „Bezimienna” dała mi namiastkę odpowiedzi na te pytanie. Zanim jednak do tego doszło to mocno mnie zaszokowała, bo nie dość, że jej imię nie jest tajemnicą to w dodatku brzmi niezwykle swojsko. Bohaterką niniejszej książki jest Zuzanna, której życie diametralnie odmienia się, gdy pewne miłe małżeństwo postanawia wprowadzić do swojego domu więcej życia, radości i uśmiechu, decydując się na adopcje właśnie niej. Próby budowania swojego wspólnego, szczęśliwego życia, podjęli nieopodal Krakowa w małej miejscowości (pewnie wielu z Was spodziewało się miejsca akcji w każdym rejonie świata tylko nie w Polsce, prawda?) w sąsiedztwie z przemiłą i uczynną staruszką. Jednak czy zdecydowaliby się na ten krok gdyby wcześniej mieli świadomość, jakimi zdolnościami obdarzona jest Zuzanna? Oczywiście, ta młoda dama powinna ich o wszystkim uprzedzić, ale niestety nie było to możliwe, bo…ona sama nie wiedziała, do czego jest zdolna… Od zawsze miała świetny kontakt z naturą, zwierzętami, ale ani raz nie przyszło jej do głowy by doszukiwać się w tym głębszego sensu. A szkoda, bo gdyby wcześniej dało jej to bardziej do myślenia być może teraz te magiczne zdolności nie uderzyłyby w nią ze zdwojoną siłą? Na nic jednak zdadzą się teraz teoretyczne rozważania, nie ma na to czasu. W tej chwili priorytetem numer jeden stało się dla niej rozwikłanie zagadki własnego pochodzenia – kim jest i kim są (lub byli) jej rodzice? Co tak naprawdę kryje się za przyjazną powłoką zielarki z sąsiedztwa? Czy jest przyjacielem czy może wrogiem umiejętnie zagłuszającym czujność dziewczyny?

Nie sposób odpowiedzieć na te pytania pokrótce – to wymaga zdecydowanie większego nakładu czasu i zapisanych kartek papieru. Nie spodziewajcie się jednak, że losy Zuzanny (lub jakkolwiek tak naprawdę brzmi jej imię) staną się dla Was jasne już po kilkudziesięciu stronach – co to, to nie. Do rozwinięcia się akcji, nazwijmy to – właściwej, trzeba gruntownego prześledzenia połowy książki. Nie jest to tempo piorunujące jednak warto dobrnąć do samego końca.
Ci, których umysły śledziły już wiele fabuł powieści z gatunku fantasy, i których niewiele jest w stanie już zaskoczyć nie będą raczej zaskoczeni tym tytułem. Dla wytrawnego zjadacza magii literackiej zabraknie tu specyficznego klimatu gatunku i porywającej akcji od pierwszych stron. Dla wielu wiek głównej bohaterki może zbyt mocno rzucać się w oczy i w jakimś stopniu przeszkadzać w lekturze, ale…
Jeśli czytelnikiem książki będą młode osoby w wieku lat nastu (do których zresztą tytuł ten jest kierowany) to bez wątpienia wczucie się w myśli oraz emocje bohaterki będzie niezwykle prostym i pochłaniającym zadaniem. Zatem, droga młodzieży! „Bezimienna” w dłoń i do…nie, nie do ataku. Do miłego zaczytania.

Ocena 4/6

----------------------------------------------

Wiem, że jest wiele takich osób, które już teraz chciałyby móc bliżej poznać się z „Bezimienną”, dlatego specjalnie dla Was organizuję kolejną (ale pierwszą pod nowym adresem) wygrywajkę, w której do zgarnięcia jest właśnie ta książka! Zapraszam wszystkich, chętnych do udziału.

Regulamin udziału w konkursie.

  1. W komentarzu pod tym postem wpisz „zgłaszam się” w dniach 19.09. – 30.09 (włącznie).
  2. Jeśli nie posiadasz blogu, koniecznie zostaw swój adres e-mail (zgłoszenia bez żadnych namiarów będą przeze mnie ignorowane).
  3. Jeśli posiadasz blog, umieść na nim baner konkursowy. Skopiuj podany kod HTML, zmodyfikuj jego wymiary, jeśli trzeba i wklej w wybranym miejscu.  Bez proszenia się o spełnianie tego warunku powiem, że ci którzy blog posiadają, a nie umieszczą na nim banera, nie wezmę udziału w losowaniu.

    <a href="http://ksiazkowka.blogspot.com/2011/09/bezimienna-hanri-magali-wygrywajka.html"><img src="http://img847.imageshack.us/img847/6413/wygrywajkabezimienna.jpg" border="0" /></a>


    Ogłoszenie wyników w dniu 1-ego  października. Powodzenia!


    PONIEWAŻ DO KONKURSU NADAL ZGŁASZAJĄ SIĘ OSOBY TO MOŻLIWOŚĆ KOMENTOWANIA ZOSTAŁA WYŁĄCZONA - KONKURS DAWNO SIĘ ZAKOŃCZYŁ.

    piątek, 16 września 2011

    "Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody" Bill Bryson




    źródło okładki: wydawnictwo Zysk i S-ka

    Siedzicie wygodnie przed monitorami? Tak? Bardzo dobrze. Teraz odsuńcie od siebie klawiatury, wyciągnijcie karteczki i jakikolwiek przyrząd do pisania. Po jej lewej stronie napiszcie swoje imię i nazwisko, a na samym środku dużymi literami: kto jest premierem Australii? Chyba nie muszę dodawać, że pod pytaniem należy umieścić odpowiedź na nie? Ejże! Proszę zostawić wujka Google’a w spokoju! Czy jest na sali ktoś, kto odpowie na to pytanie bez wspomagania się internetem? Grzecznie czekając na zgłoszenie się, choć jednej takiej osoby, ośmielę się stwierdzić, że zapewne niewiele z Was jest w posiadaniu takiej informacji. Dodatkowo szczerze się przyznam, że i ja tego nie wiedziałam.

    Zatem, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się możliwość zmiany stanu rzeczy i pogłębienie wiedzy o Australii poprzez książkową podróż (jaka szkoda, że tylko taką…) do tego kraju, skorzystałam z niej z dużym entuzjazmem. Mimo że za przewodnikami i temu podobnymi, nie przepadam, z czym nigdy się nie kryłam. Dlaczego, wiec dałam szansę zapisowi australijskich wojaży Billa Brysona pt. „Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody”? Ponieważ zauroczył mnie opis ksiązki obiecujący nie tyle poznanie tego kraju, co dużą dawkę humoru jej autora. Czy obietnica okazała się być bez pokrycia? Absolutnie nie!
    Niemal od jej pierwszych słów daje się wyczuć bardzo specyficzne, z lekka ironiczne poczucie humoru Brysona, które nie opuszcza czytelnika aż do samego końca. Pozwolę sobie Wam zaprezentować jego próbkę abyście wiedzieli, o czym mówię. Bill opisuje w nim jak dla obserwatora wygląda jego sen:

    „(…)głośno i nieprzyzwoicie chrapię, jak postać z kreskówki: moje nadmiernie elastyczne wargi trzepoczą i z furkotem wypuszczają obłoki pary. Następnie na kilka długich chwil staję się nienaturalnie cichy, co skłania obserwatorów do wymiany zatroskanych spojrzeń i dokonania oględzin pacjenta, po czym dramatycznie sztywnieję i po kolejnej zatrważającej pauzie zaczynam szarpać i miotać całym ciałem, co przypomina spazmy osoby siedzącej na krześle elektrycznym, po naciśnięciu guzika. Potem wydaję z siebie parę przejmujących, zniewieściałych wrzasków i budzę się by stwierdzić, ze w promieniu 150 metrów ustał wszelki ruch, a dzieci poniżej ósmego roku życia panicznie trzymają się spódnic swoich mam.”*

    Chyba po tym fragmencie bardzo łatwo jednoznacznie stwierdzić, że z tym autorem nudzić się nie da? Zaręczam, że to prawda!
    Podzielił on zapis swoich przygód na trzy części: outback, cywilizowaną Australię i Australię kresową. Outback to tereny minimalnie zamieszkane przez ludzi (lub wcale) o możliwe najmniej sprzyjających warunkach do życia (pustynia, busz i masa mało przyjaznych zwierzątek oraz roślin). Cywilizowana Australia to rejon ciągnący się od Brisbane do Adelaide (dolny prawy róg kraju jak pisze sam Bryson). Natomiast Australia kresowa wiedzie przez północ kraju i centrum.
    Cała drogę przemierzył za pomocą torów kolejowych Indian Pacific – wsiadając na stacji początkowej w Sydney, a kończąc podróż w Perth. Nie sposób pokrótce wymienić choćby część tego, co widział autor - opisać muzeów, opery, fauny i flory oraz fascynujących ludzi, jakich spotykał podczas niej. Wszystkich opisów, historii, anegdot jest weń niewyobrażalnie dużo!
    „Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody” to obszerne i wyczerpujące kompendium wiedzy na temat tego egzotycznego kraju gdzie idealnie współgrają ze sobą wątki historyczne, polityczne, geograficzne - bez cienia zgrzytu.
    Sama osoba Billa Brysona wydaje się być nader interesująca – jego inteligencja i ogrom wiedzy wręcz błyskają z kartek, co świetnie wkomponowane jest w jego z lekka luzacki i niezwykle zabawny styl bycia (tak a propos, zastanawiam się czy po jego tournée po Australii zachowała się gdziekolwiek, choć jedna butelka piwa…).
    Całość przedstawia się wręcz wyśmienicie z maleńką skazą. Nie jest to, co prawda typowy przewodnik, ale mimo to brak mi tu zdjęć lub chociażby jakichkolwiek ilustracji (mapka Australii na początku to za mało). Bryson mówi tu o wielu gatunkach egzotycznych roślin, zwierząt, owadów – jakby tak wstawić w treść kilka zdjęć np. „uroczego” pająka redbacka (no dobrze, tego widoku chciałabym sobie może jednak oszczędzić…) albo krokodyla, którego przysmakiem bywają ludzie, to książka ta byłaby mistrzostwem świata, a tak…Jest „jedynie” wyśmienita.

    Zatem, jeśli jest na sali ktoś chętny do zapoznania się bliżej z krajem, który (dosłownie) gubi premiera (rok 1967), w latach 50-tych miał tajną listę książek, których cenzura zakazywała czytać (ot zagdaka, skąd wiedzieć, czego niewolno wybrać na lekturę?) albo jak odbyć podróż do przyszłości i „zgubić” kilkanaście godzin z życia, to zwyczajnie musi zaopatrzyć się w ten świetny tytuł. Dobra zabawa gwarantowana – sygnowano Książkówka.

    * Bill Bryson „Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody”; str. 22

    Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

    Ocena 5,5/6

    środa, 14 września 2011

    "Jak to robią twardzielki..." Mariola Zaczyńska


    źródło okładki: wydawnictwo SOL

    Ostatnio mam szczęście do trafiania na lektury nieznanych mi wcześniej autorów. Chwilę temu zaznajomiłam się z pisarstwem pani Danuty Noszczyńskiej, a teraz poznałam panią Mariolę Zaczyńską.
    Jak okładka jej książki, którą przyszło mi przeczytać jako pierwszą, głosi, jest to dziennikarka z dużym bagażem doświadczeń zawodowych, na różnych polach. „Pochodzi z Siedlec, miasta, w którego centrum stoi więzienie, a naprzeciw niego – bank”*. Zabrakło tu jeszcze informacji o rondzie, na środku, którego stoi Kościół i na którym przyszło mi się razu pewnego zgubić…Pomijając kwestię „babskiej jazdy”, Siedlce kojarzą mi się bardzo przyjemnie, więc tym chętniej zabrałam się za lekturę „Jak to robią twardzielki…”.

    Kim są tytułowe twardzielki? Są to trzy przyjaciółki: Brygida, Gośka i Sabina. Choć styl życia każdej z nich jest różny to jednak łączy je wspólny mianownik – jego trudy. Nijak się jednak to ma do ich sił oraz chęci walki – biorą problemy „na klatę” i walczą z nimi do samego końca!
    Najbardziej rozeznana w walce wręcz wydaje się być Brygida (dla przyjaciół Brysia), której wizytówką jest zawód policjantki, jaki wykonuje i boksowanie w worek treningowy w wolnych chwilach. Choć to dziewczyna twarda duchem, której żadne zadanie nie jest w stanie odstraszyć (czy to ujęcie złodzieja, poszukiwanie oszusta matrymonialnego czy…prezentacja pupila na wystawie psów rasowych) to jednak chwilami zagubiona i popełniająca błędne decyzje, jak każdy inny człowiek.
    Gośka, rozprawia się ze światem za pomocą słowa pisanego – jest, bowiem dziennikarką. Nie brak jej werwy, ciętego języka i urody. Połączenie tych trzech cech daje w efekcie mieszankę wybuchową, gdy pewnego dnia ktoś na łamach prasy (posługując się jakże wymownym pseudonimem literackim „Wieśmak”) podejmuje się walki z nią na słowa.  Już ona się z nim rozliczy! Niech go tylko znajdzie…
    A Sabina? Sabina to naukowiec, wykładowczyni i przyszła żona miłośnika pająków (bynajmniej nie tych domowych zza szafy). Teoretycznie rzecz biorąc powinna być pochłonięta przygotowaniami do swojego najważniejszego dnia w życiu a praktycznie…? Pochłonęła ją depresja i wątpliwości czy powinna właśnie z tym człowiekiem związać się na resztę życia. Sprawy nie ułatwia dodatkowo fakt, że jej dotychczasowe słomiane sieroctwo miało legnąć w gruzach, bowiem w związku z uroczystością, po wielu latach w życiu Sabiny znów miała zagościć jej matka.

    Brzmi dość poważnie? Na szczęście takie nie jest (przynajmniej nie do końca), ponieważ wszystkie perypetie bohaterek szyte są grubymi nićmi lekkiego i dość dobrego humoru – w końcu „Jak to robią twardzielki” to komedia.
    Dziewczyny, choć wszystkie kreowane na „twarde babki” to jednak nie wszystkie tak samo wyraziście. Najlepiej w mojej ocenie wypada Gośka, której nie brak tzw. „jaj”, wigoru i humoru przede wszystkim – ją polubiłam najbardziej.
    Bryśka chwilami bardziej przypominała mi detektywa z zawodu niż policjantkę, ale…ostatecznie wybroniła się na plus.
    Najgorzej w moich oczach wypadła Sabina, w której losy wpleciono zbyt dużo melancholii, smutku i stanowczo zbyt mało wiary w siebie – faktem jest, że wszystko to ma swoje uzasadnienie, ale jednak od wykładowczyni zmagającej się, na co dzień ze studentami oczekiwałabym wyższej samooceny i animuszu.

    Jakby się uprzeć to można by to, co dla mnie jest pewnego rodzaju minusem fabuły, uznać za plus, bo bohaterki nie są mdłe i wzbudzają jakieś emocje w czytelniku, a to bez wątpienia już jest sukcesem.
    Zatem, jeśli ktoś miałby ochotę ocenić je wedle własnego uznania, a przede wszystkim, oderwać się od rzeczywistości za pomocą lekkiej i niezobowiązującej lektury to polecam właśnie tę bardzo gorąco.

    * okładka książki

    Za możliwość przeczytania niniejszej książki dziękuję wydawnictwu SOL.

    Ocena 4/6

    poniedziałek, 12 września 2011

    "Pod dwiema kosami czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana" Danuta Noszczyńska


    źródło okładki: wydawnictwo SOL

    Niewiele jest takich książek, które „wołają” do mnie od pierwszego wejrzenia. Niewiele jest też takich, których recenzje sprawiają, że chcę dany tytuł mieć jak najszybciej. Mimo to takie przypadki jednak czasem mają miejsce. Obietnica świetnej rozrywki i chwil z uśmiechem na ustach sprawiła, że czym prędzej chciałam przeczytać świeżo wydaną książkę Danuty Noszczyńskiej pt. „Pod dwiema kosami czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana”. I oto jest!

    Chwila zaznajomienia z okładką i wypukłym na niej, tytułem (bardzo takie lubię, to chyba już jakiś fetysz czytelniczy) i byle szybciej do pierwszej strony. A tam? A tam…Marian, tak po prostu… Opisać go nie sposób, zatem zwyczajnie oddam mu głos.

    Już mam mówić? Teraz? Aaa…no to ten…Nazywam się Żywotny Marian. Z małżonką moją Apolonią i dzieckami naszymi mieszkamy we wsi Mużyny koło Łomży. Wiek już mnie naszedł słuszny i zdrowie moje liche, aż żem zaczął czuć ostatek mojego życia na tym ziemskim padole. Jak już wspomniałem wiek mój już zaawansowany mocno, bo żem skończył już siedemdziesiąt sześć lat a w tym roku siedemdziesiąt siedem będzie to i śmierć już na człowieka dybie. Pomyślał żem razu pewnego, że trza dla potomnych pamiątkę po sobie zostawić, co by przyszłe pokolenia znały losy mojego trudnego żywota.
    Jakem pomyślał tak żem zrobił (wcześniej pytając o zdanie naszego księdza proboszcza, bo przecie wszystko w życiu trzeba robić po myśli Bożej). Jako że ksiądz mój pomysł pochwalił i zatwierdził to żem go w czyn zaczon wprowadzać.
    Opisałem tam wszystko – i to, co dzieje się teraz i to, co było kiedyś. Swoje zasłużone miejsce w pamiętniku mym posiadła ma małżonka Apolonia i historia naszego z nią poznania się. Najdrobniejszych szczegółów nie śmiałem pominąć, zatem wszyscy się niedługo dowiedzą jak moja ślubna z pięknej i bądź, co bądź mądrej kobiety, przepoczwarzyła się w nierozgarnięte babsko, której wszystko trzeba tłumaczyć jak cielęciu, by załapała.
    Ale nie tylko o niej rzecz się ma. Opowiadam też o moim potomstwie, któregom w ilości pięciu sztuk się dorobił. Pracowalim z Apolonią wytrwale nad różnorodnością płci, ale jeden czort chciał, że trafili nam się cztery córki (Jadwiga, Bożena, Halina, i Wanda) i jeden jedyny syn, Tadeusz. Życiorysy ich też przybliżył żem w swych notatkach by każdy wiedział, że na Jadźce klątwa, przeto wisi w postaci uśmiercania mężów. Bożenka…latawica jedna…szkoda słów. Halinka też jakaś pechowa…Tadek za to dryg miał! Szkoda, że jeno do bab…Same problemy i trudy sypały się na moją biedną głowę! I komuna dała popalić i sąsiedzi…Plemię Żmijowe…Choć łatwo nie było wszystkom dokładnie zanotował – niechaj następne pokolenia wiedzą jakem żył ja, Marian Żywotny.

    I tak pokrótce przedstawia się całokształt niniejszej książki. Starałam się po trosze przybliżyć Wam styl i język, jakim jest pisania, ale wierzcie mi, że nie sposób naśladować go w pełni – tak potrafi tylko Mar…przepraszam, pani Danuta.
    Jednak to nie wszystkie atuty tych zapisków. Kolejny to masa humoru, który bardzo ożywia fabułę i sprawia, że ciężko się od niej oderwać. Ale to jeszcze nie wszystko…To, co uderzyło mnie podczas lektury chyba najmocniej to jej autentyczność…Wszak ile to takich Marianów po świecie chodzi…? W swojej okolicy bez problemu naliczyłabym kilku…Niemal bezkrytycznych wobec siebie osobników, podporządkowujących swoje decyzje i uczynki woli Bożej – nawet, gdy te nie są godne pochwały to i tak wytłumaczenie w nauce Boga się na nie znajdzie…
    Świetna satyra na wiele niechlubnych cech Polaków gdzie na podium stoi hipokryzja katolicka – przyznaję, że uwielbiam się z tego śmiać.

    I tym, którzy śmiać się lubią z różnych przywar naszych, narodowych polecam tę książkę. Także tym, którzy chcą się odstresować oraz mile i lekko spędzić czas przy lekturze.

    Za możliwość przeczytania niniejszej książki dziękuję wydawnictwu SOL.

    Ocena 6/6

    piątek, 9 września 2011

    "Biała Maria" Hanna Krall


    źródło okładki: wydawnictwo Świat Książki

    Są takie książki, które mimo szczerych chęci bardzo trudno jest zrecenzować. Mało tego – często dotyczą tematyki, która nas bardzo nęci i które pochłaniamy w mgnieniu oka. A jednak po przeczytaniu ostatniej ze stron i próbie przelania myśli na papier (w tym przypadku ten wirtualny) okazuje się, że to zadanie jest niemal równe z niemożliwym. Czy na pewno? Nie, chęć przekazania swoich odczuć po tak niezwykłej lekturze jest zdecydowanie silniejsza, zatem spróbuję podjąć wyzwanie…

    Już od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem przeczytania „Białej Marii” autorstwa Hanny Krall jednak ciągle odkładałam ją na później. Aż w końcu miły splot wydarzeń sprawił, że egzemplarz sam wpadł mi w ręce. To, co ukazało się moim oczom nie było książką o „standardowej” fabule, jakich wiele…Pierwsze, co uderzyło mnie podczas lektury to chaos – możliwe, że tylko ja tak odebrałam słowa autorki, ale tak właśnie było. Uderzyła mnie burza myśli i słów, które pozornie chwilami się ze sobą nie łączą w ciąg tych samych zdarzeń, ale to nadal tylko pozory…Okazuje się, bowiem, że pod tym płaszczykiem słów wszelakich, kryje się historia życia Hanny Krall (w domyśle, bo jednoznaczne stwierdzenie tego, nie pada w książce ani raz). Dzieli się ona na trzy części tj. „Ósme przykazanie”, „Podwójne życie porucznika W.” i „Dom opieki”. W pierwszej z nich poznajemy historię życia małej, żydowskiej dziewczynki, dla której szukano ocalenia pod postacią sakramentu chrztu. Następnie mowa o kimś, kto miał zostać rodzicem chrzestnym dziewczynki, ale…nim nie został. Za to później sumiennie pełnił swoją rolę w Urzędzie Bezpieczeństwa. A trzecia część? Jest opowieścią tytułowej Marii, o tym jak uratowała małą Żydówkę wraz z jej matką.

    Choć książka liczy ledwie ponad 140 stron to jednak ten krótki zapis treści, jaki zamieściłam powyżej zdaje się być tylko jego telegraficznym skrótem, samą esencją zdarzeń. Może nie widać w niej uczuć i emocji na pierwszy rzut oka, ale jednak tych tu nie brakuje, trzeba je tylko wychwycić między splątanymi słowami, miedzy mnogością myśli wzburzonych.
    Dla niektórych może to być zadanie trudne by wbić się w rytm, jaki nadała autorka swojemu małemu wielkiemu dziełku – nie dla każdego będzie one łatwe w odbiorze (jeśli w ogóle dla kogoś takie może być). Dodatkowo, nie w każdej chwili swojej literackiej drogi można podjąć się poznania „Białej Marii” – zasługuje ona (i tak naprawdę wymaga) chwili spowitej melancholią, zadumą i skupieniem. Wtedy to będzie szansa na to, że odbierzemy ten tytuł najlepiej.

    A czy warto? Bez wątpienia tak. Po to by przybliżyć sobie życie tej utalentowanej pisarki, ale także po to by spotkać się (być może niektórzy po raz pierwszy tak jak ja) z nietypowym i szalenie oryginalnym stylem przekazu, którego nie sposób przybliżyć za pomocą recenzji, bowiem tak pisać potrafi chyba tylko pani Hanna Krall.

    Ocena 5/6

    środa, 7 września 2011

    "Zbigniew Religa. Człowiek z sercem w dłoni" Jan Osiecki


    źródło okładki: wydawnictwo Prószyński i S-ka

    Pan Zbigniew Religa wzbudzał we mnie pozytywne odczucia od zawsze – przede wszystkim za całe dobro, którego się „dopuścił” w ciągu wielu lat swojej kariery zawodowej. Myślę, że nie ma takiej osoby, która by go nie kojarzyła jako wybitnego, polskiego kardiochirurga i ministra zdrowia (na przełomie lat 2005-2007). Choć nie ma go już wśród nas, to pamięć o nim jest żywa w sercach (dosłownie i w przenośni) wielu Polaków to pewnie mało wiemy o jego życiu i szczegółach działalności. Ja również nie posiadałam zbyt dużej wiedzy na temat życia tego wspaniałego lekarza, więc jak tylko kątem oka zauważyłam, że istnieje na rynku wydawniczym jego biografia to wiedziałam, że muszę ją zdobyć i przeczytać.

    I oto, kilka dni temu moim oczom ukazał się ładnie wydany tytuł pt.” Zbigniew Religa. Człowiek z sercem w dłoni”. Jest to nader interesujący i obszerny wywiad przeprowadzony przez Jana Osieckiego, przeplatany licznymi fotografiami związanymi bezpośrednio z osobą Religi. A jak zaczyna się ta wspaniała rozmowa?

    Jan Osiecki: Co się czuje, mając ludzkie serce w ręku?
    Profesor: Chłód! To serce jest zimne (…)*

    Choć z naturą polemizować się nie da to i tak dzięki tej lekturze ma się wrażenie, że serce pana Religi stanowiło wyjątek od tej twardej reguły i było najgorętszym ze wszystkich. Ciężko nie odczuć takiego wrażenia poznając krok po kroku jego wytrwałość w zdobywaniu wiedzy (w kraju i za granicą) i doświadczenia zawodowego (w tym głośnej transplantacji serca w 1985roku, tworzenie polskiego, sztucznego serca, powołanie do życia Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii).
    Poza historią życia profesora, podczas lektury można natknąć się na masę ciekawostek i pożytecznych informacji związanych ze światem medycznym (począwszy od opisów pierwszych kroków kardiochirurgii w Polsce, które stawiane były w niezwykle prymitywnych warunkach i przy pomocy takiegoż samego sprzętu). Przykładowo, dowiedziałam się między innymi, jakie reguły rządzą procesem pobierania narządów od dawców i wszczepiania ich biorcom.

    Druga część niniejszej biografii poświęcona jest karierze politycznej Zbigniewa Religii, gdzie autor nakreśla (oczywiście, wspólnymi siłami wraz z rozmówcą) polityczne poglądy w rodzinnym domu od czasów wczesnej młodości profesora, następnie czynne zainteresowanie „Solidarnością”, przez przynależność do jednej z wiodących partii aż po…urząd ministra zdrowia.

    Trzecia część natomiast spodobała mi się najbardziej ze wszystkich, bowiem opowiada o profesorze takim, jakim naprawdę był prywatnie – jakie cenił książki, czy oglądał filmy, jaką muzykę kochał…Dowiadujemy się tu także jakie miał zainteresowania, jak poznał żonę i jakiej drużynie piłkarskiej kibicował. Ostatnie strony książki przybliżają czytelnika do tego, co wprawiło w smutek niejednego Polaka w dniu 8 marca 2009 roku – mówią one o nałogach ( zwracam uwagę wszystkich palaczy na apel profesora)…chorobie…i śmierci.

    Profesor twierdził, że jego ewentualna śmierć nie wpłynęłaby na świat. Nie mogę się z tym zgodzić, bo świat stracił fenomenalnego specjalistę, mechanika serc…Jedyną i ogromną pociechą jest fakt, że pozostawił po sobie dzieci – w tym syna, który kontynuuje dzieło ojca. Dzięki temu Zbigniew Religa będzie żył w nas już na zawsze.

    * Jan Osiecki „Zbigniew Religa. Człowiek z sercem w dłoni”; str. 9

    Ocena 6/6

    poniedziałek, 5 września 2011

    "Pewna forma życia" Amélie Nothomb

    Jeśli ktoś miałby ochotę na podjęcie współpracy z portalem Sztukater.pl (także jako recenzent), zapraszam do zajrzenia na stronę "Współpraca dla chętnych z portalem Sztukateria" na moim blogu i kliknięcie w obrazek - otworzy się w powiększeniu. :) Ewentualne pytania można kierować do mnie (e-mail) lub bezpośrednio do Tomasza (namiary podane w ogłoszeniu).


    źródło okładki: wydawnictwo Muza

    Nie wiem czy pamiętacie, swego czasu, głośne zjawisko pod nazwą „Pro-ana”? Propaguje ono anoreksję jako świadomy styl życia, świadomy wybór. Jego „wyznawcy” czerpią radość z każdego utraconego grama, faktu niejedzenia jak i dążenia do coraz niższej wagi ciała. A czy mogłoby istnieć coś przeciwnego temu zjawisku? Czyli świadome tycie w myśl jakiejś idei? Okazuje się, że w pewnym sensie może.

    Amélie Nothomb, belgijska pisarka, swoją króciutką książka pt. „Pewna forma życia” daje tego dobry przykład. Poznajemy w niej pewnego amerykańskiego żołnierza, pełniącego służbę wojskową w Iraku, imieniem Melvin. Decyduje się on napisać list do pisarki zmotywowany zasłyszana informacją, że odpowiada ona tym, którzy decydują się na korespondencję z nią. Wierzy, że tylko ona może go zrozumieć… Amélie, choć początkowo niechętnie, daje się wciągnąć w wir wymiany listów, w których Melvin zdradza o sobie coraz więcej szczegółów. Okazuje się, że jest „bulimicznym buntownikiem” – na znak protestu przeciwko wojnie pochłania coraz to większe ilości jedzenia, można by rzecz, że „zajada” swój stres i ból związany z udziałem w krwawych (i często śmiertelnych) starciach.
    O ile sam ten fakt, noszący znamiona zaburzeń psychicznych jeszcze nie jest nad wyraz szokujący i przejmujący to stosunek żołnierza do swojej tuszy już tak. Uczynił on ją, bowiem odpowiednikiem ukochanej kobiety (nadając jej imię Szeherezady), z którą nie rozstaje się ani na chwilę. Całymi dniami oczekuje na cudowne, wieczorne chwile, gdy będzie mógł objąć swoją lubą i cieszyć jej obecnością…
    Te niesamowite opisy sprawiają, że pisarka wsiąka w tok korespondencji i sama nie wie, kiedy ten obcy człowiek staje się poniekąd częścią jej życia. W końcu dzieje się coś, czego Amélie się nie spodziewała – jej korespondencyjny znajomy nagle milknie i nie odpowiada na listy…Czy to się stało? Zabiła go wojna? Może jego ukochana, Szeherezada? A może zwyczajnie postanowił definitywnie zakończyć kontakt z pisarką?

    Odpowiedź na te pytania z lekka szokuje. Samo zakończenie zaś, mnie osobiście trochę…zbulwersowało (tak, to chyba dobre określenie). Nie spodobało mi się, że w ostatniej decyzji, jaka pada na kartach książki jest tyle…tchórzostwa! Jeśli w sposób świadomy na coś się decydujemy powinniśmy liczyć się z konsekwencjami zakończenia danej sprawy i mężnie stawić im czoło. Może jednak oceniam to zakończenie zbyt subiektywnie? Może nie zrozumiałam rozterek autorki tak jakby tego chciała? A może wręcz przeciwnie, a ja tylko ośmieliłam się wytknąć jej błąd?

    Być może ile czytelników tyle wersji oceny jej poczynań. Dlatego kończę mój wywód by nikomu nie narzucić swojego zdania, a tylko zachęcić do wyrobienia sobie własnego podczas tej niezwykłej i wartościowej lektury. A jest nią nie tylko zbiór korespondencji tych dwojga, a także fascynujące studium ludzkich słabości i psychologicznych oddziaływań wynikających z różnych aspektów ludzkiego (duchowego) wnętrza i doświadczeń życiowych.

    Ocena 4,5/6

    piątek, 2 września 2011

    "Postscriptum" Maria Nurowska


    źródło okładki: zdjęcie autorskie Ewa Szczepańska

    Gdy w recenzji „Nowolipa. Najpiękniejszych lat” Józefa Hena, mówiłam o antysemityzmie, nie sądziłam, że przyjdzie mi tak szybko znów zmierzyć się z tym trudnym tematem. Traf chciał też, że lektura kolejnej książki, z tym wątkiem w tle, zbiegła się w czasie z bardzo nieprzyjemnym zajściem, jakie miało miejsce w Jedwabnem w ostatnich dniach – zniszczono tam pomnik upamiętniający ofiary pogromu z 1941 roku. Fakt ten sprawił, że niniejszą lekturę odebrałam dużo mocniej i lepiej przeanalizowałam ją we własnym umyśle.

    Książka, o której mówię to „Postscriptum” Marii Nurowskiej. Jej pierwsze słowa nie zwiastują tego, co za chwilę ma nastąpić w jej treści, nie sugerują tak mocnej zawartości zmuszającej do zastanowienia się nad pojęciem antysemityzmu, jego podłoża, historii Holocaustu i tego skąd w Polakach wzięła się nienawiść do Żydów? Oczywiście nie ma na to wszystko dosłownej odpowiedzi w książce Nurowskiej – trzeba się w nią wczytać i chłonąć tę opowieść od pierwszych jej zdań.
    Na początku poznajemy weń, niemieckiego dziennikarza, który przedstawia się jako Hans Benek. Zainteresowany losami genialnej skrzypaczki, Anny Łazarskiej postanawia przeprowadzić z nią wywiad – nic nie wskazywało na to, że udając się do niej na rozmowę spędzi tam wiele dni na czymś, co mogłoby przypominać sesję terapeutyczną, na której Anna rozlicza się ze swojej przeszłości, przeżyć, pochodzenia – całego, swojego życia. Okazuje się, bowiem, że ta utalentowana kobieta nie jest tym, za kogo uważała się przez wiele lat. Z Anny Łazarskiej przyszło jej się przeobrazić w Miriam Zarg – Żydówkę i zmierzyć ze swoją nową (albo raczej drugą) tożsamością. A człowiek, który ją wychował i przez tyle lat był ojcem - kim tak naprawdę był? Dlaczego podjął się tego trudu i zdecydował przygarnąć małe dziecko porzucone przy murze w czasie, gdy groziła za to śmierć? Jeśli był to zwykły, ludzki odruch to, dlaczego potem miał nadzieję, że jej podopieczna nie dożyje kolejnego ranka, wycieńczona chorobą?

    Podczas rozmów z Hansem, Anna (a właściwie Miriam) usiłuje przede wszystkim sobie odpowiedzieć na te i wiele innych pytań. Robi to mieszając teraźniejszość z przeszłością, raz odpowiadając na pytania dziennikarza, raz cytując notatki ojca lub listy siostry. I tu ukłony w stronę autorki, która zdecydowała się na taką a nie inną formę przekazu swojej opowieści – sprawia ona, że nie wiadomo, czego można się spodziewać na kolejnej stronie, nie pozwala się nudzić stylem. Język, jakim się posługuje jest prosty, ale daje odczucie ingerowania w czyjś dramat życiowy, w zapiski ojca bohaterki czy też taśmy z nagraniami rozmów między nią a Hansem. Ostatecznie bardzo trudno jest nie przeżywać historii Miriam wraz z nią…
    Kolejna kwestia, która w pewnym sensie była mi wyjątkowo bliska to wątek czysto historyczny „Postscriptum”, bowiem jest tu mowa miedzy innymi o Pogromie Kieleckim. Wierzcie mi, że bardzo trudno czyta się o czarnej karcie historii miasta, które zna się bardzo dobrze, widzi się w myślach ulice, o których mowa w tym tytule – mieszka się tuż obok…
    Całokształt tej książki sprawił, że potraktowałam ją dość osobiście, mimo że nie powinnam, ale cóż, stało się…

    A czy znów dzięki lekturze pomogłam sobie w odpowiedzi na pytanie o podłoże niechęci Polaków do Żydów? Jak najbardziej tak. I w związku z tym zostawię Wam na koniec cytat, który pozornie może przeczyć temu, co chwilę temu napisałam, ale gdy sięgniecie po tę książkę, zrozumiecie, że wcale tak nie jest.

    „O stosunku do Żydów nie decyduje ani stopień samoświadomości, ani inteligencji. Antysemityzm jest jak choroba psychiczna, może dosięgnąć każdego.”*

    * Maria Nurowska „Postscriptum”; str. 63

    Ocena 6/6

    czwartek, 1 września 2011

    Podziękowania i chwalipięctwo ;)

    Dziś będzie chwalipięcko. ;) Oto, co dotarło dziś do mnie od Miqaisonfire


    Dziękuję Ci Kochana Marteczko, ślicznie za całość. Lektury już nie mogę się doczekać, elementy konsumpcyjne szybko znikną, a zakładka będzie dla mnie doskonałą pamiątką dotyczącą...właśnie Ciebie. :)
    * Za marną jakość zdjęcia przepraszam.