piątek, 30 marca 2012

"Fantastyczne samobójstwo zbiorowe" Arto Paasilinna


Co byście powiedzieli na propozycję podróży autokarem po całej Europie? Wystarczyłoby „jedynie” wziąć urlop w pracy (ewentualnie „wymiksować się” z obowiązków szkolnych lub uczelnianych), spakować najpotrzebniejsze rzeczy, podjąć trochę gotówki i zająć sobie odpowiednie miejsce w autobusie. Naturalnie nie jechalibyście sami – towarzyszyliby Wam ludzie o podobnym światopoglądzie, zbliżonych problemach życiowych i przede wszystkim – bardzo Wam przyjaźni. Kusząca perspektywa, prawda? Jest tylko jeden mały haczyk. Otóż, przejechalibyście Europę wzdłuż i wszerz ze świadomością, że na końcu tej osobliwej wycieczki wszyscy razem popełnicie samobójstwo.

Już słyszę te wyrazy oburzenia i podejrzenia mnie o doszczętne postradanie zdrowego rozsądku. Rozumiem więc, że ze wspólnej wycieczki nici? A tak już bardziej poważnie, to wyobrażacie sobie w ogóle taki scenariusz? Przyznam szczerze, że ja jak dotąd nie, dopóki nie wpadła mi w ręce książka jednego z fińskich pisarzy nazwiskiem Arto Paasilinna pt. „Fantastyczne samobójstwo zbiorowe”.
Swoją opowieść zaczyna on od historii dyrektora Onniego Rellonema, który kierowany niepowodzeniami na polu zawodowym oraz rozpadem małżeństwa postanawia popełnić samobójstwo. Bierze do ręki broń i udaje się w stronę starej i opuszczonej stodoły. Jednak na miejscu okazuje się, że nie jest w niej sam. Towarzyszem niedoli okazał się być były wojskowy Hermanni Kemppainen. Fakt, iż Onni zastał pułkownika z pętlą na szyi był bardzo jasnym sygnałem, że ten udał się w do opuszczonego budynku dokładnie w tym samym celu. Obaj wybrali to samo miejsce, by zakończyć swój żywot – choć każdym powodowało coś innego.
Po nieudanym akcie samobójczym postanowili, że niebawem znów wrócą do swego założonego planu pozbawienia się życia, jednak rozważając o nastrojach psychicznych swych rodaków doszli do wniosku, że takich ludzi jak oni jest w Finlandii na pewno więcej. Zatem dlaczego by nie skrzyknąć większej grupy w celu przeprowadzenia samobójstwa zbiorowego?
Jak pomyśleli, tak zrobili. Na dniach ukazało się adekwatne do zamiaru ogłoszenie w prasie. A potem? Potem już tylko podróż po różnych zakątkach Europy z myślą, że na samym jej końcu wszyscy razem odejdą z tego padołu. Jednak, jak na grupę prawdziwych nieudaczników życiowych przystało, trzeba się spodziewać licznych komplikacji po drodze. Ostatecznie sprawa śmierci wcale nie jest jeszcze przesądzona. Czy dopięli swego? Kto będzie chciał, ten sam sprawdzi. Ja mogę jedynie napomknąć o swoich wrażeniach z lektury, które były wyjątkowo… mieszane.
Jakiś czas temu, gdy po raz pierwszy zetknęłam się z opisem tej książki, wpadłam niemal w zachwyt. Przeczuwałam, że mam przed sobą coś zupełnie innego od dotychczasowych powieści, a mimo ciężkiej tematyki jest więcej niż pewne, że tytuł ten podbije moje serce.

Istota „Fantastycznego samobójstwa zbiorowego” nie okazała się być jednak trudna. Była początkowo intrygująca, przez cały tok akcji delikatnie zabawna, ale przede wszystkim... nużąca. Po fabule spodziewałam się natłoku skrajnych emocji wprost się zeń wylewających, a w gruncie rzeczy otrzymałam taką sobie humorystyczną opowiastkę. Niby przygody, na jakie napotykają uczestnicy eskapady są liczne i dość interesujące, ale nie na tyle, by odpędzić natrętnie powracające pytanie: – To popełnią w końcu to samobójstwo czy nie? – Przyznaję, że autor tej powieści niczym szczególnym mnie nie ujął – tempo akcji jest miarowe, a o jakieś wybitne jej zwroty tu ciężko; język jest zwyczajny, dla każdego zrozumiały, nie zaskakuje; humor bardzo delikatny, może gdyby tak podnieść jego natężenie byłoby lepiej? Ale to już tylko moje gdybanie…

Ostatecznie publikację tę można uznać za świetny przerywnik, niezobowiązującą lekturę na jeden wieczór, ale uniesień nie ma się co spodziewać.

Ocena: 3,5/6

środa, 28 marca 2012

"Bezzmienna" Gail Carriger


Niedawno, a konkretnie dziewięć miesięcy temu, poznałam pewną osobliwą kobietę. Wtedy jeszcze panienkę (bardziej zgryźliwi przed panienką dodaliby określenie „starą”, ale ja na szczęście taka nie jestem), uściślając jej stan cywilny. Miała na imię Alexia, a nazwisko – ze względu na to, że było jednym z najbardziej dźwięcznych, jakie dane mi było w życiu wymawiać – mocno zapadło mi w pamięć. Brzmiało ono Tarabotti. Czy ktoś już może kojarzy, o kim mowa? Jeśli nie, to śpieszę z informacją, że chodzi o bohaterkę powieści Gail Carriger pt. „Bezduszna”. Panna Alexia tak mnie urzekła swoim specyficznym charakterem, stylem bycia i zamiłowaniem do okładania kogo popadnie ulubioną parasolką, że postanowiłam poznać jej dalsze losy.

I tak, całkiem niedawno, wpadła mi w ręce druga część z zapisu życia panny Tarabotti pt. „Bezzmienna”. O przepraszam! Teraz już pani Maccon (lub też lady Woolsey, jak kto woli) odkąd poślubiła pewnego osobliwego wilkołaka. Cóż u niej, zapytacie? Jak jej się wiedzie? Czy się zmieniła? Czy jej zwyczaj wpajania innym kultury za pomocą parasolki odszedł w zapomnienie? Odpowiedź na ostatnie pytanie przyszła szybciej, niż myślałam:

Jak śmiesz! Ty bezczelny – (łup!) – arogancki – (łup!) – nadęty – (łup!) – krótkowzroczny psie – (Łup, łup!).[1]

Czy uczy manier jakiegoś podrzędnego wilkołaka, czy majora Channinga z Channingów chesterfieldzkich – nie miało to już dla niej większego znaczenia. Zamążpójście zatem, nie wpłynęło na powściągnięcie bezpośredniości i ograniczenie zręczności lady Maccon w posługiwaniu się parasolką – to już wiem na pewno. A co dalej w jej burzliwym życiu?
Dalej, moi drodzy, doświadczyć możemy nad wyraz intrygującej podróży sterowcem do Szkocji, gdzie lady Woolsey miała wątpliwą przyjemność zażywania lotu po jego zewnętrznej stronie. Nie podróżowała, co prawda, tym sposobem przez cały czas, ale wierzcie mi, że skok na bungee może się przy tym schować…
Fakt, że udała się tam w poszukiwaniu swego męża w dość obszernym towarzystwie, wpłynął zbawiennie na jej zdolność zachowania funkcji życiowych. Co nie znaczy jednak, że na tym skończyło się dybanie losu na jej życie, a raczej nie losu, tylko zdrajcy, którego czym prędzej musiała zdemaskować. Jednak, jak go rozpoznać w tłumie, bądź co bądź, zadeklarowanych przyjaciół?
W tak zwichrowanym i niebezpiecznym stylu życia lady musiała mieć zapewnioną pomoc. Czyją? Wiadomo, parasolki! Ale nie takiej zwykłej, jak wcześniej, o niee… To parasolka stuningowana, wyposażona w rozliczne opcje unieszkodliwiania lub zabijania wroga. Do wyboru, do koloru! Zatrzymanie silnika parowego? Nie ma sprawy! Aplikowanie trucizny? Proszę bardzo! Wystarczy tylko dobrze opanować te wszystkie funkcje, by być panią życia i śmierci. Pod warunkiem oczywiście, że jej właściciel sam się nią przez przypadek nie unieszkodliwi…
Przygód w fabule nie brakuje, wierzcie mi. Poza walką o życie (choć o nieżycie chyba też) w powieści występuje także wątek zatrważającego pocałunku, który okazał się być… mokry (kto to widział takie rzeczy?!) albo niezwykle burżujską rozrywkę odwijania mumii. Chcecie więcej?

Chętnie opowiedziałabym jeszcze kilka innych fascynujących wątków, gdybym była pewna, że nie zabiorę Wam tym radości z czytania. A wierzcie mi, że podczas lektury na pewno jej nie zabraknie, bo sama wielokrotnie łapałam się na tym, że przed przystąpieniem do niej, uśmiechałam się do siebie w duchu na myśl o ponownym spotkaniu z lady Maccon, jej wilkołakowym i wiecznie nienasyconym erotycznie mężem oraz resztą bohaterów.

Styl drugiej części przygód tej nadzwyczajnej damy jest bardzo podobny do pierwszej – nadal ten sam bajeczny język, powalająca na kolana ironia, poczucie humoru przesiąknięte nutą sarkazmu, jak również otoczka czasów wiktoriańskich. Bywa, że druga część jakiejś serii mocno traci na wartości w porównaniu z pierwszą, jednak w przypadku „Bezzmiennej” jest to całkowicie wykluczone. Podczas tak pasjonującej lektury nie sposób się nie śmiać czy nudzić, niemożliwe jest po prostu niepokochanie Gail Carriger za wykreowanie tak cudownej postaci! Ach, jak pomyślę, że mam w zasięgu ręki kolejną część... to już mi się serce cieszy!

I wezmę ją, i przeczytam! Wbrew twierdzeniu jednej z bohaterek:

Ja unikam czytania, jeśli tylko mogę sobie na to pozwolić. Strasznie psuje wzrok. I czoło się od niego marszczy, o tutaj.[2]

A co mi tam! Niech się marszczy. Na botoks zacznę sobie odkładać…

Ocena: 6/6



[1] G. Carriger, Bezzmienna, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, s. 20.
[2] Tamże, s. 142.

czwartek, 22 marca 2012

"Potomstwo" Jack Ketchum




Ujrzawszy ją za szybą okna swego domu nie był pewien, czy to jakieś senne urojenie, jego fantazja czy realny obraz. Oto bowiem, jego oczom ukazał się niecodzienny widok – kompletnie naga kobieta przywodząca na myśl leśną nimfę… Postać ta zahipnotyzowała go  wśród kwitnącej natury i  czerwonego kwiatu, który trzymała w dłoni, a zwłaszcza burza jej długich, ciemnych włosów oraz zupełnie bezwstydna nagość. Gdyby nie śpiąca nieopodal żona, to wybiegłby do niej prędko, by, choć przez chwilę, móc usłyszeć barwę jej głosu, spojrzeć w głębię  nieznanych mu oczu, a może nawet dotknąć tego ponętnego ciała. Jednak, gdyby tylko znalazł się blisko niej... odrzuciłby go odór rozkładającego się ciała.

Jeśli tamtego ranka David wiedziałby, co spotka go w niedługim czasie, to z pewnością w mig spakowałby swój dobytek, wsadził żonę oraz dziecko do auta i pognał przed siebie, nie zważając na nic. Jednak jego los potoczył się inaczej i wraz z mieszkańcami Dead River po raz kolejny musiał stawić czoła koszmarowi sprzed lat. Brutalne bestie w ludzkich ciałach łaknące krwi i mięsa znów wyruszyły na żer. Potomstwo kanibali, których zbrodniczą działalność można było prześledzić w „Poza sezonem” Jacka Ketchuma, w sposób niezwykle dobitny  podkreśla swoją mroczną naturę, by w nowym horrorze tegoż autora ukazać się w możliwie najohydniejszej odsłonie.

Czego można się spodziewać po „Potomstwie” – kontynuacji „Poza sezonem”? W gruncie rzeczy odpowiedź na to pytanie można zawrzeć w jednym zdaniu: tego samego, tylko w odrobinę (kładę nacisk na słowo odrobinę) lżejszym wydaniu. Nadal nie brakuje u Ketchuma brutalności, makabrycznych opisów czy wulgarnego języka, lecz odniosłam wrażenie, że to wszystko zafundował w nieco słabszym natężeniu.
Z przykrością muszę też stwierdzić, że „Potomstwo” niczym szczególnym mnie nie zaskoczyło, dlatego podczas wnikliwej lektury ciągle towarzyszyło mi uczucie literackiego niedosytu i wewnętrznego rozczarowania. Fabuła nie przyniosła mi nic więcej ponad to, czego spodziewałam się po opisie – kanibale wracają, ktoś z nimi walczy, ktoś umiera… i w zasadzie na tym koniec.
Dodatkowo chwilami miałam wrażenie, że oto trzymam w dłoniach papierową wersję typowego horroru klasy B. Niektóre sceny, które – jak mniemam – miały mrozić krew w żyłach, zwyczajnie mnie bawiły, jak na przykład ta, gdzie jedna z mrocznych postaci zarzuca sobie odcięte nogi swojej ofiary na ramiona, trzyma je za stopy i w taki właśnie sposób dziarsko kroczy przez las. Może to jednak tylko mój na wskroś przesiąknięty „mocnymi” tytułami gust literacki, którego już mało co jest w stanie poruszyć? Bardzo chciałabym, żeby tylko o to chodziło.

Na koniec nadmienię wszystkim tym, którzy nie czytali „Poza sezonem”, że nie muszą specjalnie obawiać się o kolejność czytania tych dwóch lektur – nic złego się nie stanie, jeśli zaczniecie od „Potomstwa”. Obie fabuły nie łączą się ze sobą na tyle, by nie móc przeczytać ich w odwrotnej kolejności.

Nieco zawiedziona, ale nie na tyle, by odradzać komukolwiek tę lekturę, wystawiam jej ocenę dobrą (choć nie kryję, że odrobinę naciąganą).

Ocena: 4/6

---------------------------------------------------------------------------

Kochani! Małe ogłoszenie parafialne dla kochających 
J. Ketchuma lub tych, którzy chcą dopiero poznać jego pisarstwo. Już niebawem na moim blogu ogłoszę konkurs, w którym do wygrania będą książki jego autorstwa. Miejcie zatem oczy szeroko otwarte i odwiedzajcie mnie regularnie. :)

środa, 21 marca 2012

"1Q84" Haruki Murakami




Znacie to uczucie bardzo długiego oczekiwania na możliwość przeczytania książki pisarza niemal wszechobecnego? Media co jakiś czas przypominają o mającej się niebawem ukazać nowości sygnowanej nazwiskiem sławy świata literackiego, a rozliczne recenzje wcześniejszych publikacji obiecują niezapomniane wrażenia podczas lektury. Nie jestem żadnym wyjątkiem, który na powyższe pytanie odpowiedziałby przecząco. Bardzo długo przyszło mi czekać na pierwsze chwile sam na sam z twórczością Harukiego Murakamiego.

W ostatnim czasie „padłam ofiarą” udanej akcji wzajemnego wypożyczenia niektórych okazów własnych biblioteczek z osobą z blogowego świata (i tu ukłony w kierunku Książki w mieście). Po otwarciu przesyłki moim oczom ukazały się same atrakcyjne tytuły, będące wyśmienitymi kąskami dla mojej bibliofilskiej duszy. Wśród nich znalazł się osławiony już tytuł Harukiego Murakamiego – „1Q84”. Choć o książce tej przeczytałam niezliczoną ilość pochlebnych recenzji, to tak do końca nie wiedziałam, czego się spodziewać. Pisarz i jego twórczość były dla mnie jak egzotyczna potrawa, której zawsze chciałam skosztować, ale obawiałam się, że jej walory smakowe mogą nie być zbieżne z moim gustem. Jak było w istocie? O tym za chwilę. Najpierw kilka słów o samej fabule.

Ta podzielona jest na zapis życia dwóch osób. Tengo – umysł ścisły lubujący się w naukach matematycznych, jednak z zamiłowaniem do pisarstwa, w którym stawia swoje pierwsze kroki. Wolny ptak spełniający raz w tygodniu swoje erotyczne fantazje z kochanką.
Aomame – kobieta o dwóch twarzach. Na co dzień i oficjalnie instruktorka sztuk walki, która w czasie wolnym od pracy przeistacza się w bezwzględną zabójczynię niepozbawioną jednak zasad. Aomame jest osobą inteligentną, świadomą swoich atutów, wad oraz potrzeb. Nie gardzi licznymi seksprzygodami z mężczyznami poznawanymi na jedną noc. Losy tych dwojga bohaterów już kiedyś się zbiegły. Po wielu latach zanosi się na to, że znów przyjdzie im się spotkać. W jakich okolicznościach?

Murakami splata losy tych dwóch osób w nader interesujący sposób. Nim jednak do tego dojdzie, daje możliwość wnikliwego poznania każdej z osobna. Wszystko to łączy ze sobą przy pomocy wątków magicznych osadzonych w twardej rzeczywistości, elementów grozy, a także dobrej, choć często dosadnej erotyki.

„1Q84” nie jest powieścią z gatunku banalnych i komercyjnych. Nie będę też nikogo zapewniać, że każdy, kto tylko zechce, polubi jego styl od pierwszego wejrzenia i pozostanie mu wierny, ponieważ dla mnie samej proces poznawania specyfiki jego talentu literackiego nie był łatwy. I choć nie jest to może powieść, która za sprawą fabuły wciąga czytelnika od pierwszej strony, to ma ona w sobie magiczną moc wpływania na wyobraźnię, i takiego przedstawiania zdarzeń, że nie sposób o niej zapomnieć.

Wielu z Was już pokochało Murakamiego, czy ci, którzy jeszcze go nie znają, również mają szansę na miłość od pierwszego przeczytania? Tego obiecać nie mogę, ale wiem, że warto dać mu szansę. Sama do twórczości tego pisarza na pewno jeszcze kiedyś wrócę.

Ocena: 4/6

wtorek, 13 marca 2012

"Szósty" Agnieszka Lingas-Łoniewska


Codziennie rano szereg tych samych czynności. Mycie twarzy letnią wodą, czesanie złocistych blond włosów, robienie lekkiego makijażu wokół soczystozielonych oczu. Codzienny rytuał, który, podkreślając urodę, w tak nienachalny sposób zwracał na nią uwagę. Choć zabiegi te miały jedynie subtelnie ukazać otoczeniu jej naturalne piękno, to ich efekt nie uszedł JEGO uwadze. Ujrzawszy ją po raz pierwszy, wiedział, że musi należeć do niego, że wbrew woli kobiety posiądzie jej ciało i duszę. Wiedział także kiedy i jak zakończy jej cierpienie.

Sześć dni po tajemniczym zaginięciu świat usłyszy, że to on, niczym pan i władca, brutalnym gwałtem odebrał jej godność; to on, patrząc w głąb zielonych oczu blond-piękności, pozbawił ją życia spełniając okrutną obietnicę:

W szóstym dniu Bóg stworzył człowieka – mężczyznę i kobietę. W szóstym dniu… odbiorę ci życie, bo ja jestem twoim bogiem[1].

Czy można zatrzymać szaleństwo człowieka, który uważa się za Boga? Choć sprawa wydaje się beznadziejna, podejmuje się jej Marcin Langer, inspektor ze Śląskiej Grupy Śledczej, korzystając z pomocy utalentowanej psycholog Alicji Szymczak. Tych dwoje bohaterów powieści Agnieszki Lingas-Łoniewskiej pt. „Szósty” ma przed sobą niebywale trudne śledztwo. Co rusz okazuje się, że w niewyjaśnionych okolicznościach słuch ginie po młodych zielonookich kobietach o blond włosach. Wiadomo też, że od chwili zgłoszenia zaginięcia mają tylko sześć dni na odnalezienie poszukiwanych, bowiem właśnie szóstego dnia – według chorego planu psychopaty – zostaje odebrane im życie.
Czy zdołają uratować choć jedną z zagonionych kobiet? Czy niespodziewane, silne uczucie, które nagle się między nimi zrodziło, nie będzie przeszkodą?

Naturalnie nie zdradzę tego. Jednak bardzo chętnie podzielę się z Wami wrażeniami z lektury „Szóstego”. Czy są dobre, czy złe? Otóż, przeważają odczucia pozytywne, aczkolwiek nie potrafię pominąć jednego minusa. Mam na myśli ten moment fabuły, w którym czytelnik dowiaduje się, kto jest owym Szóstym. Ja, jako fanka kryminałów i thrillerów z kryminalnym podłożem, przyzwyczajona jestem do tego, iż czarny charakter danego tytułu zostaje wyjawiony dopiero na samym końcu. Ponadto cenię sobie zabieg zwodzenia czytelnika, którego narrator naprowadza na trop potencjalnego sprawcy tylko po to, by na końcu okazało się, że jest nim ktoś zupełnie inny. W „Szóstym” informacja o tym, kto jest psychopatycznym mordercą, zostaje podana w pewnym momencie niemal na tacy.

Jednak siła oddziaływania wspomnianego negatywu jest skutecznie niwelowana przez trzy główne atuty tego kryminału. Pierwszym z nich jest całokształt fabuły. Tempo akcji nie pozwala się nudzić, od początku do końca coś się dzieje, nie ma zbędnych przestojów i trudno jest się oderwać od lektury – na dobrą sprawę można jej poświęcić jeden wieczór. Kolejnym pozytywem jest sposób ujęcia scen erotycznych. Do tej pory nie pozostawałam pod wrażeniem takowych wątków w rodzimych tytułach… albo z powodu przesadnej ckliwości i przesłodzenia, albo wręcz przeciwnie – z powodu niczym nieuzasadnionej wulgaryzacji. Jak dotąd żywiłam przekonanie, że wielu polskich pisarzy nie potrafi sprostać tematyce erotyki. Trzeba jednak przyznać, że pani Lingas-Łoniewska postarała się, by wyważyć opis tych scen możliwie jak najlepiej, dbając o to, by czytelnik mógł niemal namacalnie odczuć siłę uczuć bohaterów, ich namiętność i pasję.
I na koniec – jak dla mnie – wisienka na torcie, czyli kreacja czarnego charakteru. Wizja jego psychopatycznych skłonności ujęła mnie totalnie (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało) – scena, w której bohater po raz pierwszy wypowiada (cytowane powyżej) słowa w kierunku swej ofiary, wywołała dreszcze na moim ciele. Szaleństwo, które go ogarnęło przeraża, a zarazem fascynuje. Na początku irytowało mnie, że spotkania z Szóstym w toku fabuły są sporadyczne, ale koniec książki wynagrodził mi oczekiwanie. Wreszcie dowiadujemy się o nim niemal wszystkiego, a dopełnieniem tego pozytywnego wrażenia jest sam epilog – z lekka mroczny, tajemniczy, ale być może dający nadzieję na drugą część powieści? Jednak to już pytanie do samej autorki, na które być może zechce odpowiedzieć, gdy przyjdzie na to pora.

Czy polecam tę książkę? Jak najbardziej! Uważam, że Agnieszka Lingas-Łoniewska ma potencjał, z którym wielu fanów mrocznych klimatów w literaturze powinno się zaznajomić.

Ocena: 4,5/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Replika oraz portalowi Zbrodnia w Bibliotece.



[1] A. Lingas-Łoniewska, Szósty, Replika, Zakrzewo 2012, s. 59.

sobota, 10 marca 2012

"Nasze ulubione seriale"

Niewiele jest zabaw blogowych, w których mam chęć uczestniczyć, ale tym razem trafił mi się wyjątek. Danusia (Książki zbójeckie) zaprosiła mnie do udziału w zabawie „Nasze ulubione seriale”



Jej zasady:

1.  Opublikuj u siebie na blogu logo taga.
2.  Napisz, kto Cię otagował.
3.  Zaproś co najmniej 5 innych blogów
4.  Wymień i opisz kilka swoich ulubionych seriali.

A to seriale, które chcę wyróżnić:

1. Przyjaciele – sitcom opowiadający o grupce przyjaciół zamieszkujących Nowy Jork. Ich zabawne perypetie podbiły świat już jakiś czas temu, ale myślę, że ich popularność nie gaśnie. Na pewno nie w moim odczuciu, bo gdy kończę oglądać wszystkie serie…po niedługim czasie zaczynam „maraton” od początku. I tak w koło Macieju… ;)



2. Czas honoru – nasza rodzima produkcja, której tematem przewodnim były (i są, bo kolejna seria pojawi się na ekranach tv jesienią tego roku!) losy tzw. Cichociemnych walczących o niepodległą Polskę. Uważam, że to jeden z najlepszych seriali, jaki wyprodukowała Telewizja Polska w ostatnich latach. Historyczne podłoże serialu wciąga maksymalnie i daje chwilę wytchnienia od zalewających nas programów rozrywkowych.


3. Gotowe na wszystko – przyjaciółki zamieszkujące miasteczko Fairview i jedną z jego ulic, kryjącą się pod przyjemną dla ucha nazwą Wisteria Lane, to bohaterki kolejnego serialu, który chce wyróżnić. A za co? Za to, że z humorem opowiada o ich codziennych perypetiach, nie pomijając przy tym wielu mrocznych sekretów z ich życia a wszystko to wieńczy specyficznym morałem pod koniec każdego odcinka. 


    4. Dr House – kto choćby ze słyszenia nie zna serialu mówiącego o pracy (i życiu osobistym) charyzmatycznego i wybitnie złośliwego lekarza Gregorego House’a? Chyba niewiele jest już takich osób, prawda? :) Ja wpadłam w „house’ową” pułapkę od pierwszego sezonu i bardzo żałuję, że została mi już do obejrzenia tylko jedna seria. 


      5. Przepis na życie - seriali obyczajowych jest teraz wiele, ale takich, które nie powielałyby siebie nawzajem i byłyby oryginalne pod względem scenariuszu jest tyle co kot napłakał. Jednak w tym przypadku Pani Pilaszewska dała z siebie wszystko. Ona jak i cała ekipa pracująca nad serialem stworzyli niebanalną „obyczajówkę” o losach Anny – szefowej kuchni w restauracji „Imbir”. Świetna obsada, fantastyczna gra aktorska (w szczególności Adamczyka i Ostaszewskiej), dobry scenariusz, to główne jego atuty.



        Na koniec chciałabym kilkoro z Was zaprosić do tej zabawy, ale nadmieniam, że zaproszenie nie jest zobowiązujące. :) Jeśli ktoś nie ma ochoty, to nie musi brać w niej udziału. Do odpowiedzi wywołuję: Skarbnicę książekDosiakowe KrólestwoCynamonowe dniKrainę AndersenaNotatnik bibliofilki. Mam nadzieję, że nie wytypowałam nikogo, kto brał już udział w zabawie. Pozdrawiam!

        środa, 7 marca 2012

        "Światła września" Carlos Ruiz Zafón



        Kochany…

        Pamiętasz prezent, który ostatnio mi wręczyłeś? Tak, tak! Mówię o książce z okładką w ciepłych, choć zarazem ciemnych barwach. O tej samej, która na pierwszy rzut oka budzi obawy mrocznym klimatem na swym froncie, rozwiewając je zarazem dającym nadzieję światłem morskiej latarni.

        Po jej otwarciu okazuje się, że swoisty klimat nie traci na swej sile, a wręcz się pogłębia – pozwalając poczuć woń morza i usłyszeć dźwięk fal rozbijających się o klify. To urokliwe, choć jednocześnie przyprawiające o dreszcze na ciele, miejsce, wchłonęło mnie natychmiast i kazało śledzić krok po kroku swoją historię, której początkiem była tragiczna miłość…

        Legenda głosi, że dawno temu, podczas corocznej maskarady w Normandii, jeden z jej uczestników mimowolnie dostrzegł kobietę w masce, zdążającą prędko w stronę łodzi – zupełnie jakby przed kimś lub przed czymś usiłowała uciec (snuto na ten temat rozmaite domysły). Jednak, gdy tylko odbiła od brzegu, natychmiast rozpętała się gwałtowna burza. Nikt już od tamtej pory nie widział tajemniczej kobiety, a ludzie mówią, że co roku w ten sam czas wyspa rozbłyskuje całą paletą świateł… Ponoć to jej duch próbuje dotrzeć do celu, którego kiedyś nie było mu dane osiągnąć…

        Podobno w każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. Czy to prawda, przekonali się wszyscy bohaterowie książki, która dzięki Tobie do mnie trafiła, i która bezpardonowo na kilka godzin skradła moje myśli. Na pewno już wiesz, że mówię o „Światłach września” Carlosa Ruiza Zafona.
        Opowiada ona o losach Simone Sauvelle i jej dwójki dzieci: córce Irene i synu Dorianie. Ich spokojne życie legło w gruzach w momencie, w którym (targany chorobą) opuścił ich nieodżałowany ojciec i mąż. Pech chciał, że pozostawił on wdowę z długami, których nie zdołał spłacić za życia. Simone tracąc na rzecz spłaty wierzycieli cały majątek, zaczęła rozpaczliwie poszukiwać pracy, która pozwoliłaby jej uporać się z problemami oraz dała utrzymanie całej trójce. Dlatego, gdy tylko trafiła jej się wspaniała oferta ze strony szczodrego fabrykanta zabawek imieniem Lazarus Jann, nie zastanawiała się długo i niemal natychmiast rozpoczęła nowe życie w ogromnej rezydencji nowego pracodawcy. Do jej głównych obowiązków należało przede wszystkim sumienne wypełnianie powierzonych jej zadań (z utrzymaniem odpowiednich schematów) oraz rzecz z pozoru najprostsza – nie ingerowanie zanadto w prywatne sprawy fabrykanta. Nic skomplikowanego, prawda? Niby tak, ale jak tu nie interesować się bliżej losami człowieka, którego „zabawki” ożywają i przypominają ludzi, a wieczorami jego rezydencję wypełnia terkot tych maszyn? Aurę tajemniczości i grozy dopełnia nagła śmierć mieszkanki posiadłości Lazarusa, a wszystko wskazuje na to, jakoby on sam miał coś z tym wspólnego, ale być może to tylko ułuda?

        Silna potrzeba rozwikłania zagadki wprost nie dała mi się oderwać od tej książki. Jednak nie tylko to sprawiło, że pochłonęłam ją w mgnieniu oka. O klimacie już wspomniałam, ale nie dodałam jeszcze, że styl w jakim Zafon prowadzi fabułę, jest nadzwyczaj dobry. Tempo rozgrywającej się akcji wzrasta miarowo, początkowo pozwalając dobrze przyjrzeć się bohaterom, następnie jej umiejscowieniem, by na koniec przyprawić o szybsze bicie serca rozgrywającymi się scenami. Wszystko to opisane jest ujmującym językiem, chwilami brzmiącym z lekka poetycko. W „Światłach września” wspaniałe jest też to, że niemal każdy odnajdzie coś dla siebie, coś, co szczególnie przypadnie mu do gustu, bo jest tu piękna miłość, porywający świat fantasy, a obok nich najprawdziwsza groza! Połączenie tych dwóch ostatnich elementów wywołało u mnie déjà vu i skojarzyło z twórczością N. Gaimana, który równie dobrze potrafi „straszyć” przy pomocy fantasy. 

        Cóż więcej dodać? To było moje pierwsze spotkanie z panem Zafonem i to bardzo udane – urzekł mnie całokształtem swojego talentu. Mam cichą nadzieję, że kolejne jego tytuły wywrą na mnie podobne wrażenie, jeśli nie lepsze. 

        A Tobie, mój Drogi… dziękuję za prezent, który dał mi chwileczkę zapomnienia w tak wspaniałym wydaniu. Cudna to była przygoda…

        Ocena: 5/6