czwartek, 30 października 2014

Rio Anaconda - Wojciech Cejrowski





wydawnictwo: Zysk i S-ka
data wydania: 8 września 2014
ISBN: 9788377855676
liczba stron: 440


Uwielbiam programy podróżnicze Wojciecha Cejrowskiego i uwielbiam jego książki o tej samej tematyce, ale wierzcie mi – nie lubię o nich pisać. Nie dlatego, że książki tegoż pana są marne. Wręcz przeciwnie – są tak piekielnie dobre, że po pierwsze, nigdy nie wiadomo, od czego zacząć relację z wrażeń po lekturze, a po drugie, w ogóle nie wiadomo, co napisać. Bo chciałoby się zacytować całość i zwieńczyć to słowami: „bierzcie i czytajcie to czym prędzej wszyscy”.

Książki Cejrowskiego zasługują na uznanie, a przynajmniej każda z tych, które dane mi było czytać. Podobnie jest z ostatnią, którą miałam w ręce, tj. Rio Anaconda, a która zabrała mnie w dalekie zakątki dżungli amazońskiej, by pokazać mi skrawek codzienności jednego z ostatnich żyjących plemion indiańskich. Zakładając oczywiście, że nasza wszędzie wpychająca się na siłę cywilizacja nie sprawiła, że plemię Carapana – bo o nim mowa – już przestało istnieć (wszak od pierwszego wydania książki już minęło trochę czasu). Nim jednak wraz z autorem tam dotrzemy, czeka nas długa droga i kilka przystanków. Pierwszym z nich jest Los Llanos, rozdarte pod względem własności między Wenezuelą a Kolumbią. I choć to jeszcze nie dżungla, to emocji nie brakuje: mamy tu podszyte łapówkarstwem pertraktacje z urzędnikami, lot rozlatującym się samolotem na trumnie z zawartością… A także owady, kajmany i wszędobylski skwar.

Kolejnym przystankiem jest kolumbijskie miasteczko (w którym błoto obecne jest wszędzie) – Mitú. W Mitú lepiej za dużo o nikim nie wiedzieć – dla własnego bezpieczeństwa. Lepiej też nie przywiązywać się zbyt mocno do nikogo, bo niektórzy giną w niewyjaśnionych okolicznościach i nigdy się nie odnajdują (zapewne też dlatego, że nikt ich nie szuka). Ty, jako obcy, nie możesz zbyt wiele wiedzieć o mieszkańcach tego miejsca, ale wiedz, że oni wiedzą o Tobie wszystko.

W Mitú wsiądziemy na łódź i będziemy płynąć bardzo, bardzo długo otuleni bardzo, bardzo gęstą mgłą. Na tyle gęstą, by nie widzieć tego, kto łodzią kieruje. Na tyle namacalną i przerażającą, by byle szmer dobiegający zewsząd był w stanie przyprawić o atak serca. Na szczęście autor odważny jest. Zresztą musi, bo prawdziwe niebezpieczeństwa i chwile grozy dopiero przed nim. I przed Tobą, drogi Czytelniku.

Dopiero gdy na końcu rejsu dotrzemy do wioski, a w niej uda nam się znaleźć kogoś, kto zechce nas przeprowadzić przez dżunglę i wskazać drogę do miejsca, w którym przebywa jedno z ostatnich dzikich plemion Carapana, wtedy tak naprawdę zaczniemy się bać. Wtedy boją się wszyscy. Nawet miejscowi przewodnicy, którzy w pewnym momencie biorą nogi za pas i zostawiają biednego pana Wojciecha na pastwę dzikiej natury w puszczy amazońskiej. Wyobrażacie sobie? Sami, samiuteńcy na ogromnej połaci dzikiej przyrody, gdzie nic nie jest znane, gdzie nic nie jest pewne, gdzie niemal wszystko może przynieść śmierć…

A to nadal nie jest ten moment, w którym autor i my wszyscy zaznamy strachu absolutnego. To, co najgorsze, dopiero nadejdzie, kiedy spotkamy się oko w oko z Szamanem. Celowo piszę „Szaman” z wielkiej litery, bo to prawdziwy Szaman (nie oszust i szarlatan, który tylko udaje, że coś wie i potrafi, a których nie brakuje w amazońskich wioskach) – taki który posiada Moc, który zagląda do czyjejś głowy i czyta myśli, taki który leczy bez środków farmaceutycznych, taki który potrafi znikać… Włos na głowie jeży się od tego, co autor serwuje pod koniec Rio Anacondy… A jeżeli jeży się Czytelnikowi, to co przeżywał sam podróżnik?

Nie do pomyślenia… Do przeczytania! Gruntownego! Od deski do deski! A najlepiej dwa razy pod rząd. By poznać ten zanikający już kawałek świata, w którym cywilizacja jeszcze na dobre nie rozpanoszyła się, choć na Dzikich Ziemiach już stawia swoją obutą stopę. By poznać zwyczaje, kulturę i mentalność tych ludzi. By zobaczyć, jak żyją, co jedzą, czego pragną. Wreszcie, by zastanowić się nieco nad własnym życiem, tym czego pragniemy i do czego dążymy. Wierzcie mi, Rio Anaconda daje do myślenia mocniej niż niejedna obyczajówka czy poradnik z cyklu: „Co jest najważniejsze w życiu?” Rio Anaconda – to książka idealna pod każdym względem.

Ocena: 6/6

Za możliwość przeczytania książki dziękuje wydawnictwu Zysk i S-ka.
Wyzwania: Polacy nie gęsi.

środa, 22 października 2014

O miłości rodem z Internetu i nie tylko...



Wiecie, o czym dziś Wam opowiem? O miłości, a raczej o szukaniu jej. Serio. Ja – ta, która prędzej w totka coś wygra, niż jej życie uczuciowe w końcu się ułoży. Ta, którą w rodzinnych stronach okrzyknięto już zapewne starą panną. Ta, która już miała porzucić ten stan, już była w ogródku i witała się z gąską, ale… niemal w ostatniej chwili zmieniła plany.

Między innymi dzięki temu wiem już, że co by się w życiu nie działo, zawsze można z tego wynieść świetną naukę na przyszłość. W takich sytuacjach zawsze czegoś dowiadujemy się o sobie, o tym, czego potrzebujemy, czego oczekujemy i co jesteśmy w stanie dać drugiej osobie (a czego na pewno nie). Naprawdę mało ludzi jest w posiadaniu takich informacji na temat siebie samych, a póki ten stan rzeczy nie zmieni się, to singiel próbować swoich sił w budowaniu związku nie powinien. Dlaczego? Bo to jak budowanie domu ze słabych jakościowo materiałów – niby coś powstanie, ale czy wytrzyma pierwszą mocniejszą wichurę?

Zatem, jeśli występujesz w naturze solo, nie masz na palcu złotego GPS-a i ogarnąłeś już temat swoich potrzeb, oczekiwań oraz tego, co możesz dać od siebie, to możesz wyruszać na łowy. Nie chcesz? Wolisz poczekać aż ten ktoś sam Cię znajdzie? Nie ma problemu, to Twój wybór. Wiedz tylko, że możesz sobie długo poczekać…

Ewentualnie, jeśli czekanie Ci nie leży, możesz sam siebie nieco oszukać, wybierając opcję: pomogę losowi i dam się odnaleźć. Jak to zrobić? Zwyczajnie, bierzesz stare prześcieradło, marker, piszesz na nim chwytliwe hasło typu: wolny XX-latek do oddania w dobre ręce. Mały przebieg, tu i ówdzie małe ryski na karoserii, ale rdzy brak, koń mechaniczny tylko jeden i mały, ale wariat… I z takim transparentem idziesz okupować Złote Tarasy w Warszawie. Dobra, dobra, żartowałam. Możesz skorzystać z Internetu, a konkretnie – portali randkowych. A przepraszam bardzo, z czego Pani w ostatnim rzędzie się śmieje? Że co? Że portal taki śmieszny? I randkowy jeszcze bardziej? A Pan co mówi? Głośniej, proszę… Że znajomości rodem z Internetu są niebezpieczne?

No to po kolei. W znajomościach, których początek tkwi w Internecie (np. w portalach randkowych), nie ma absolutnie nic śmiesznego, bo tak się składa, że zarówno po jednej jak i po drugiej stronie monitora siedzi człowiek, który czuje i myśli (daj Boże). Jest to człowiek najpewniej taki jak Ty czy ja, ale też taki, który z jakichś względów ma (choć wcale nie musi) ograniczoną możliwość poznawania nowych ludzi formą tradycyjną. Bo np. nie lubi hucznych imprez, a na dyskoteki nie chodzi, bo uważa, że brzydko jej w białych kozaczkach. Bo raz już próbował zaczepić na ulicy kobietę, która mu się podobała, a potem dyżurny lekarz miał niezły ubaw, zszywając jego rozcięty łuk brwiowy – okazało się, że niewiasta, oprócz urody, miała też niezłą krzepę. Powodów może być cała masa, dlatego nie należy takich ludzi oceniać zbyt pochopnie, a już na pewno, jeśli nic o nich nie wiemy.

Jaki był kolejny argument? Ach, tak – kwestia bezpieczeństwa. Myślę, że w takim samym stopniu mamy szansę trafić na kogoś, kto może nam wyrządzić krzywdę, poznając go drogą wirtualną, co tradycyjną. Nikt nie da nam gwarancji, że osoba poznana na plaży nie jest psychopatycznym mordercą albo że znajomy znajomego nie jest złodziejem – w życiu realnym ryzykujemy tak samo. Oczywiście oszuści czy osoby potencjalnie niebezpieczne mają większe pole manewru dzięki sieci, ale mając głowę na karku i podchodząc do sprawy z rozwagą, możemy w dużym stopniu wyeliminować możliwości zapoznania tego rodzaju delikwenta. Trzeba pamiętać, by nigdy nie umawiać się z taką osobą w odludnym miejscu, by przeprowadzić (na ile to możliwe) drobny research na jej temat (nie czarujmy się, doba Facebooka daje ogromne możliwości na tym polu) i tak dalej.

Jeśli poważnie podejdziemy do zawierania znajomości drogą elektroniczną, to istnieje naprawdę ogromne prawdopodobieństwo, że w tym wirtualnym sklepie z singlami trafimy nie tylko na osobę wartościową i godną naszej uwagi, co taką, której być może od dawna szukaliśmy, czy na którą czekaliśmy. Poważnie, czyli jak?

O tym między innymi przeczytacie w książce Eweliny Jasik oraz Adama Jakubiaka pt. 3 godziny, która na rynku ukaże się w lutym przyszłego roku. Będzie ona swoistym potwierdzeniem tego, co wyżej napisałam – autentycznym przykładem, bowiem bohaterowie tej historii, czyli Laura i Witek, poznali się właśnie na portalu randkowym. Co więcej, postanowili opowiedzieć całkiem szczerze o kulisach swojego poznania się i naprawdę wyboistej drodze do szczęścia. To znaczy, że nie przeczytacie tu banalnej historyjki o miłości epoki cyfrowej, z której ociekał będzie lepki lukier. To, co przedstawi Wam ta para, będzie do bólu prawdziwe, życiowe i obnażające wady części naszego społeczeństwa. Aby całość nie była zbyt monotonna, zawierać będzie szereg porad i wskazówek, które każdy z Was będzie mógł wykorzystać, jeśli tylko postanowi skorzystać z dobrodziejstw Internetu.

Historia Laury i Witka – to potwierdzenie tego, że miłość możemy spotkać wszędzie, trzeba się tylko na nią otworzyć. Sama znam kilka par, które poznały się w świecie wirtualnym i są ze sobą szczęśliwe. Jednego jegomościa osobiście namówiłam do założenia konta na portalu randkowym i… teraz jest szczęśliwym mężem i tatą kilkumiesięcznego szkraba (a trzeba dodać, że początkowo był zagorzałym przeciwnikiem tej formy poznawania ludzi i cały był na „nie”).

A jakie Wy macie zdanie na ten temat? Czy miłość rodem z Internetu, według Was, jest możliwa? Ma szanse na przetrwanie? A może znacie pary, które tak się poznały? Może sami tak kogoś poznaliście i chcielibyście mi (oraz innym Czytelnikom) opowiedzieć swoją historię?

*****************


poniedziałek, 20 października 2014

Życie i czasy Stephena Kinga - Lisa Rogak





tłumaczenie: Robert Ziębiński
tytuł oryginału Haunted Heart: The Life and Times of Stephen King
wydawnictwo: Albatros
data wydania: 8 października 2014
ISBN: 9788378859864
liczba stron: 400


Czasami człowiek musi… Inaczej się udusi… Uuu… Tak mógłby podśpiewywać sobie Stephen King, gdyby znał piosenkę Jerzego Stuhra. Bo King naprawdę musi… Musi pisać niemal codziennie – a nie tylko czasami – by nie zwariować, by znów nie sięgnąć po wódę i kokę, by jego fani nie zrobili mu zbiorowego najazdu na willę w Bangor (stan Maine) i by w akcie desperacji nie cięli swoich rąk kartami jego powieści. Musi pisać, by żyć – przesadziłam? Niekoniecznie, ale do tego jeszcze wrócę.

Stephen Edwin King – postać kluczowa niniejszego tekstu jak i nieautoryzowanej biografii, którą czytałam w ostatnich dniach, pt. Życie i czasy Stephena Kinga autorstwa Lisy Rogak. Swoiste perpetuum mobile literatury popowej urodzone 21 września 1947 roku w Portland, w stanie Maine. Człowiek, który o mały włos w ogóle nie przyszedłby na świat – wszak jego matka, Nellie Ruth Pillsbury, miała być bezpłodna. Jednak jakaś niewidzialna siła (Bóg/przeznaczenie/przypadek) bardzo chciała, by malutki Steve pojawił się wśród nas. Może gdzieś tam w gwiazdach było zapisane, że ten chudy, nadzwyczaj szybko rosnący chłopak w okularach ze szkłami jak dwa denka od butelek ma zawojować świat literatury? Co by to nie było, nie zmienia to faktu, że talent Kinga ujawnił się szybko – w zasadzie już na początku czasów szkolnych (już wtedy pochłaniał książkę za książką), kiedy napisał swoje pierwsze opowiadanie. Jako dorastający chłopiec swoje teksty rozsyłał do różnych czasopism i wcale nie zrażał się ich odmową publikacji lub zwyczajnie – brakiem odpowiedzi. Pisał jak natchniony dalej.

Gdy obowiązek uczęszczania do szkoły już się skończył, a mały Steve stał się pełnoletnim Stephenem, wcale nie zrezygnował z edukacji. Wszak to ona pomogła mu w oszlifowaniu talentu, który odziedziczył w genach (po ojcu, który… również rozsyłał swoje teksty do czasopism). King rozpoczął studia na Uniwersytecie Maine w 1966 roku, a już dwa lata później poznał swoją obecną żonę, Tabithę, z którą ma trójkę dzieci: córkę Noami Rachel oraz dwóch synów, Josepha Hillstorma i Owena.

Poślubiłem ją dla ciała. Choć nie, tak naprawdę poślubiłem ją dla jej maszyny do pisania[1].

Tak pewnego razu powiedział King. Ja dodałabym do tego jeszcze, że poślubił Tabithę, by jego ziemski anioł stróż ciągle nad nim czuwał. Gdyby nie ona, jej stanowczość i ostatecznie twardy warunek, który mu postawiła (czyli: albo ona i dzieci albo nałogi), to Mistrza zwyczajnie mogłoby już nie być na ziemskim padole. Osobiście jestem pełna uznania dla niej – nie wiem, czy będąc na jej miejscu zniosłabym tyle lat życia u boku alkoholika i – nie bójmy się powiedzieć wprost – ćpuna. Między innymi także to potwierdza fakt, że są parą dobraną idealnie, a to, co ich łączy, to – banalnie mówiąc – ta prawdziwa miłość.

Nałogi – to niejedyne zagrożenie życia, które spotkało Stephena. Jak większość wytrawnych fanów jego twórczości wie, w 1999 roku King został potrącony przez samochód. Tylko łut szczęścia sprawił, że nie zginął wtedy na miejscu, a „jedynie” odniósł kilka poważnych obrażeń, z których leczył się przez długi czas i przez które wpadł w kolejny nałóg. Nadszedł taki czas w rekonwalescencji pisarza, że zaczął zwyczajnie symulować ból, by tylko móc zażyć kolejną dawkę leków.

Na szczęście i z tym nałogiem wygrał. Został mu jednak jeden, który nie daje mu spokoju po dziś dzień. Chodzi oczywiście o pisanie – choroba nie do pokonania w jego życiu. Ciągłe „pisarskie rozwolnienie”, jak mówi sam Mistrz. Coś, co najpewniej (tuż obok Tabithy i dzieci) ratuje mu życie każdego dnia. Bo King – to człowiek pełen lęków (jego fobiami można by obdzielić kilka osób), z obecnymi często w jego życiu myślami samobójczymi. I gdyby nie świat literatury, w którym na bieżąco rozprawia się z tym, co go przeraża, gdzie ukatrupia potwory ze swojej własnej szafy, to najpewniej już dawno przed jego nazwiskiem można by dodawać skrót „Ś.P.”

Kiedyś, na jednej z konferencji prasowych King powiedział, że wszystko go przeraża. I na tym właśnie zbudował swoje życie, swoje dzieła i markę, jaką samą w sobie się stał. I co pozostaje jego fanom? Chyba tylko życzyć mu wszystkiego przerażającego, bo dzień, w którym King przestanie się bać, najpewniej będzie ostatnim, w którym zechce coś napisać – tak mniemam.

Na koniec jeszcze słów kilka o samej biografii. Zagorzałych fanów Mistrza na pewno interesuje, czy po tej lekturze wyniosą jakieś nowe o nim informacje. Otóż nie. Nie nastawiajcie się na zalew nowych newsów z życia Kinga – jeśli traficie na coś, o czym jeszcze nie słyszeliście czy nie czytaliście, to z pewnością będzie to jakiś drobny epizod czy anegdotka z jego życia. Są też mniejsze lub większe rozbieżności „w zeznaniach”, bowiem okoliczności powstania Bastionu są nieco inne wg słów samego Kinga a inne u Rogak. Rage, który miał być rzekomą inspiracją dla Michaela Carneala (który zastrzelił trzech uczniów w liceum Heath w West Paducah), według znanych mi informacji zostało znalezione w jego pokoju, z kolei według Rogak – w szkolnej szafce. Jednak wyjątkowo czepliwym chyba nie należy być odnośnie tej biografii – w końcu brak jej autoryzacji. Ogólnie czyta się ją bardzo dobrze i szybko, Rogak całkiem zgrabnie zebrała i połączyła w całość różne teksty dotyczące Kinga (choć nie zawsze w sposób idealnie spójny).

Książka będzie całkiem dobrym wyborem dla osób zainteresowanych życiem jak i fenomenem Stephena Kinga, z tym że bardziej dla tych, którzy historii jego życia w małym palcu jeszcze nie mają. Fani Kinga niczego nowego tu nie znajdą, może nawet będą nieco rozczarowani małą liczbą zdjęć (tak jak ja sama), ale dla przysłowiowego sportu przeczytać twór Lisy Rogak jak najbardziej mogą.

Ocena: 4/6




[1] L. Rogak, Życie i czasy Stephena Kinga, Albatros Andrzej Kuryłowicz, Warszawa 2014, s. 101.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Albatros Andrzej Kuryłowicz.

czwartek, 16 października 2014

Pierwszy patronat Książkówki :)



Było pewne, że kiedyś ten dzień nastąpi, nieznana była tylko konkretna data i tytuł książki, której rzecz się tyczyć będzie. Dziś już wszystko jasne. Z przyjemnością informuję, że...


Więcej informacji na temat książki oraz nowy cykl na blogu, który dzięki patronatowi wreszcie zostanie powołany do życia... już w przyszłym tygodniu. :)

sobota, 11 października 2014

eBukowe głosowanie czas zacząć





Wpis ten ma charakter ogłoszenia, więc wg mnie nie wymaga komentowania - dlatego wyłączyłam pod nim tę opcję. To nie błąd ani usterka techniczna - nie ma potrzeby zgłaszania mi, że "coś jest nie tak". Jednak dziękuję Wam za czujność. :)


Kochani, głosowanie na Nagrodę Czytelników w konkursie eBuki wystartowało. Jeśli ktoś z Was uważa, że warto zagłosować na Książkówkę, to niechaj to zrobi. Mnie będzie z tego powodu bardzo miło. :)

Wystarczy, że wyślecie e-mail na adres: ebuka@duzeka.pl, a w jego temacie wpiszecie "KSIĄŻKÓWKA". Nic więcej nie musicie dodawać.



środa, 8 października 2014

Szept cyprysów - Yvette Manessis Corporon





tłumaczenie: Agnieszka Jacewicz
tytuł oryginału: When the Cypress Whispers
wydawnictwo: Rebis
data wydania: 29 lipca 2014
ISBN: 9788378186182
liczba stron: 352


Jesieni nadszedł czas i choć w tym roku jest to czas typowo polskiej, bo złoto-czerwonej jesieni, to jednak momentami stosunkowo chłodnej. A ze mnie zmarzluch przeokrutny, więc ratuję się, jak mogę i rozgrzewam ciało za pomocą gorących napojów i umysł – za pomocą książek, które zabierają mnie tam, gdzie słońce nagrzewa powietrze do moich ulubionych temperatur. Gdzieś daleko, gdzie łatwo zapomnieć o otaczającej mnie rzeczywistości i gdzie ludzie zachwycają swoją odmiennością pod względem kulturowym, mentalnym czy pod względem siły temperamentu.

Yvette Manessis Corporon
Zgadniecie, gdzie tym razem wybrałam się w podróż literacką? Nie musicie, bo chętnie sama Wam opowiem. Swoje piękne i urzekające podwoje otwarła przede mną Grecja i jej wyspa – Erikusa – w książce Yvette Manessis Corporon pt. Szept cyprysów. Za sprawą głównej bohaterki o imieniu Daphne początkowo zderzają się tu dwa światy, tj. nowoczesny, zatłoczony i głośny Nowy Jork oraz malownicza, klimatyczna i urzekająca swoim pięknem Grecja. Daphne po wielu latach nieobecności w swojej ojczyźnie powraca na jej łono, by odwiedzić tak dawno niewidzianych krewnych oraz przedstawić im swoją córkę. Kobieta po traumatycznych przeżyciach (jej mąż zginął w tragicznych okolicznościach) stara się na nowo ułożyć swoje życie. Po okresie niepowodzeń dostaje od losu szansę – otwiera własną grecką restaurację i zaręcza się z bogatym mężczyzną. Tymczasem powrót na rodzinne tereny przynosi nowe doświadczenia, nowe uczucia i mnóstwo rozterek, z którymi przyjdzie się zmierzyć Daphne.

Opisy codzienności życia kobiety na wyspie przeplatają się z magicznymi opowieściami babci Evangelii, która nie używając specjalnie kwiecistego czy wymyślnego języka, oczarowuje czytelnika pięknem Grecji. To zdecydowanie największy atut Szeptu cyprysów i choćby tylko z tego względu warto spędzić chwilę z tą książką – klimat tego miejsca jest niemal namacalny, ciepło wdziera się do domu z kart powieści, słońce rozgrzewa, a szum tytułowych cyprysów rozpieszcza uszy. Evangelia bardzo interesująco opowiada też o historii wyspy, związanych z nią legendach, mentalności mieszkańców, ich tradycjach, przyzwyczajeniach czy specyficznych zachowaniach.

I szkoda, że w gruncie rzeczy zalety książki na tym się kończą. O postaciach, które niczym nie urzekają (nie licząc gawędziarstwa Evangelii), nic dobrego powiedzieć się nie da. Sama opowieść jest infantylna i sprawia wrażenie bajki dla wiecznie rozmarzonych i bujających w obłokach fanek powieści obyczajowych – oto bowiem biedny i poszkodowany kopciuszek wygrywa życiowy los na loterii i poznaje księcia, który się w niej natychmiast zakochuje i zapewnia o szczęśliwym oraz dostatnim życiu u jego boku. Jakoś to wszystko niezwykle proste, banalne i zwyczajnie nierealne.

Kto lubi powieści proste, niewymagające, lekkie i będące właśnie swoistymi bajkami dla dorosłych, ten Szeptami cyprysów będzie zachwycony, zwłaszcza że klimat miejsca, w którym osadzona jest powieść, robi dobre wrażenie. Dla mnie to jednak zbyt mało. Oczekuję od powieści zdecydowanie więcej niż ładnie ujętego miejsca akcji. Dla mnie powieść musi mieć moc, dostarczać mocnych wrażeń, a według mnie autorka tej książki kompletnie się o to nie postarała.


Ocena: 2.5/6


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Rebis.

środa, 1 października 2014

Kuferek Książkówki - odsłona 25



Dzień dobry Kochani. Kuferek Książkówki wita już kolejną jesień i wciąż nie brak w nim książek, które szukają nowego domu. Zabierzecie któreś do siebie? Dacie im nowy dom? Sprawdźcie, co nowego się w nim pojawiło. :) Tymczasem edycja wrześniowa odsyła kilka tytułów do tych oto pań:

Anna U.

i
Agnieszka Em 
(do Ciebie pofrunie "Monogram" z racji zasady: kto pierwszy, ten lepszy)

Gratuluję! Czekajcie na wiadomość ode mnie. :) Zapraszam do Kuferka.