wtorek, 10 czerwca 2014

Rozwiązanie konkursu z "Troje" S. Lotz





Kochani, pragnę Wam gorąco podziękować za udział w moim konkursie, w którym do wygrania był egzemplarz książki S. Lotz pt. "Troje". Każda z Waszych prac miała to "coś" w sobie, świetnie mi się je czytało, ale jak wiecie nagroda jest tylko jedna. Powędruje ona do...


Natalii P.

Gratuluję! Za chwilkę dostaniesz ode mnie wiadomość z prośbą o podanie adresu do wysyłki książki. Was zapraszam już teraz na kolejny konkurs, który ruszy u mnie lada dzień. Do wygrania będzie jeszcze ciepła nowość spod pióra Stephena Kinga, czyli "Pan Mercedes". :)

Aha! Specjalne podziękowanie dla Margoo za umieszczenie w swojej pracy postaci Jacka Sparrowa. Deppem niemal mnie "kupiłaś" i byłaś o włos od wygranej. :D

Do poczytania zostawiam Wam jeszcze zwycięską pracę Natalii.

  Spazmy bólu przeszywają mnie na wskroś. 

Pragnę pomóc ciału znieść gehennę na jakie jest skazane, gdy nagle wstrząsa mną kolejna dawka cierpienia. Uszy wypełnia mój własny gardłowy skowyt. Czuję, jak narastające gula w moim gardle chce odciąć organizm od potrzebnego do życia tlenu. 

Zaciskam powieki. 


Tak wygląda moja śmierć?


Zawsze wiedziałam, że ludzie pragną odejść w chwale. Uwielbiani przez wszystkich, łaknący zapamiętania i współczucia przez wiele następnych pokoleń. 

Ja umieram inaczej. Toczę bitwę z własnym gardłem, które odmawia mi posłuszeństwa, z płucami, które buntują się z braku tlenu do pompowania oraz wodą, która wypełnia moje gardło. Taka śmierć nie zapewni mi zapamiętania, o nie.

Uszy wypełnia mi dźwięk własnego kaszlu. Haust zimnego powietrza niczym tysiące malutkich igieł przeszywa moje gardło, a potem gwałtownie wypełnia płuca. Unoszę powieki, ale oślepia mnie jarzący się wokół blask.


Czy to Niebo?


Wystarcza mi kilka mrugnięć, by przyzwyczaić oczy do jasności tu panującej. Z trudem unoszę głowę, walcząc z jej zawrotami i bólem przeszywającym czaszkę. 

Słyszę własny głos, przypominający charkot, gdy oczy starają się zbadać moje położenie. A ja uświadamiam sobie, co właściwie się wydarzyło. 


Samolot. Turbulencje. Awaria. Panika. Chaos. 

O mój Boże…


To wyspa. I dzięki Bogu, piaszczysta, nie kamienista. Na brzegu oceanu walają się różne przedmioty. Przesuwam językiem po dolnej, popękanej wardze. Jestem spragniona. Dotykam kończyn, chcąc się upewnić, że wszystko zostało na swoim miejscu. Odwracam się, z przerażeniem podziwiając rozmiary gęstej puszczy ulokowanej nieopodal brzegu.

Nie, to na pewno nie jest Niebo.

W pamięci przywołuję obraz pewnej bajki dla dzieci, której bohaterowie zostają wyrzuceni na brzeg Madagaskaru. Ściągnęłam ją kilka dni temu, by móc dzięki temu spędzić trochę więcej czasu z Julianem. 

Nagle skurcz ściska mój żołądek bezlitośnie.


Julian.


Serce wykonuje podwójne salto, gdy uświadamiam sobie, że go tutaj nie ma. Kolana uginają się pode mną, więc ląduje na nich w błagalnym geście, skierowanym do oceanu, z prośbą o oddanie mojego braciszka. Moje dłonie zaczynają drżeć, więc ukrywam w nich zalaną łzami twarz.

Ostatnim razem, kiedy płakałam był moment śmierci mojego ojca. Kiedy to było? Dwa tygodnie temu? Życie zafundowało mi wiele doświadczeń, niekoniecznie przyjemnych. A oto, proszę państwa, zwieńczenie jego dzieła. 

Ocieram gorące łzy i chwiejnie podnoszę się z piasku. Docieram do brzegu i wstępując do wody, wyciągam przedmioty, które za mną przypłynęły. W oczy rzuca mi się stara, skórzana walizka, której podobne egzemplarze widziałam na filmach dokumentalnych o drugiej wojnie światowej. W środku odnajduję tweedowy garnitur, parę mokrych koszul, stare fotografie oraz scyzoryk. Czarno-białe zdjęcie przedstawia starszego mężczyznę, koło sześćdziesiątki w towarzystwie uroczej, niewiele młodszej kobiety. Przesuwam palcem po ostrzu scyzoryka, z satysfakcją wymalowaną na twarzy. Wrzucam wszystko, co potrzebniejsze do walizki nieznajomego mężczyzny i wyruszam na poszukiwanie bezpiecznej kryjówki. Nawet nie zauważyłam, jak bardzo jestem wyczerpana i głodna. 

***

Od dotarcia na wyspę minęło pewnie kilka dni. Nie miałam odwagi wejść w głąb buszu, z obawy nad dzikimi zwierzętami, ale wiem że wkrótce będzie to nieuniknione. Staram się przypomnieć sobie, co mówili nam na zajęciach harcerskich, na które uczęszczałam parę lat z rzędu, z inicjatywy taty, który zawsze ode mnie dużo wymagał. Niestety, między nami nie układało się dobrze.  

– Rose, wyjdź proszę z pokoju – mówił wtedy przez drzwi mojego pokoju, które zawsze zamykałam. – Nie możesz się izolować, rozumiesz? 

– Doprawdy? Nie wydaje mi się, żeby cię to mogło interesować. Zostawiłeś nas, nie pamiętasz? A teraz jakby gdyby nic, zapraszasz nas na wspaniałe wakacje, marzyłam o tym. 

Mój głos ociekał drwiną i pogardą. Wstyd mi za siebie, teraz gdy powracam do tej chwili i wstyd mi za każdą inna taką chwilę, których było bez liku.

– Tak wiem, popełniłem wiele błędów, ale to nie znaczy, że przez to masz siedzieć w zamknięciu cały dzień. Julian się już zadomowił… Rose, wiesz jak mi przykro, ale to Londyn, wyjdź gdzieś wykorzystaj wakacje…

Był dobrym człowiekiem. Nie licząc oczywiście tego, że ostatnimi czasy ciężko było mu się dogadać z mamą. W końcu coś między nimi pękło i tata wyjechał za Atlantyk, by zacząć życie od nowa. Nie rozmawiałam z nim przez dobre parę lat, a on jakby gdyby nic pewnego ranka zadzwonił, by zaprosić mnie i Juliana na wakacje do Londynu. Pod koniec wakacji zmarł na raka. Niestety nie zdążyłam mu powiedzieć, że już się nie gniewam, że wszystko między nami w porządku, że go kocham. Wkrótce mama przesłała nam dwa bilety na samolot do Nowego Jorku. Zabrałam Juliana i wyruszyliśmy w podróż do domu. W podróż, która swój koniec przewidziała w innym miejscu. Los chciał bym skończyła ją na bezludnej wyspie.

***

Punkt pierwszy: Woda. 

Po zakwaterowaniu się na moim drzewie kilka dni temu, zdążyłam zauważyć, że już na brzegu żyje bardzo dużo zwierząt. Co oczywiście znaczy, że nieopodal musi znajdować się źródło wody pitnej. Po licznych wędrówkach odkryłam wąską rzeczkę przecinającą wyspę. Cóż, przynajmniej nie umrę z pragnienia. 

Punkt drugi: Pożywienie.

Wciąż nie mam odwagi próbować tutejszych, nieznanych mi specjałów. Wolę nie ryzykować życia, dla jednego owocu trującej jagody. Nie potrafię polować, więc soczyste mięsko z hasającej sarenki również odpada. Co mi zostaje? Dokładnie przeszukuję okolice, chcąc znaleźć ostry, a zarazem solidny kij. O, ten się nada. Ważę w dłoni gałąź jednego z nieznanych mi dotychczas drzew, oraz sprawdzam jego twardość. Idealny. Biegiem ruszam na plażę, wchodzę do wody i czekam na ofiarę. Raz za razem dźgam patykiem w kolejne ryby, niestety bez celu. Po całym południu spędzonym z nogami w wodzie, wreszcie udaje mi się złowić dzisiejszy obiad. Przygotowanie reszty pójdzie jak z płatka, w końcu mój dziadek jest mistrzem w tym fachu. 

Punkt trzeci: Odkrycie.

Postanawiam znaleźć jakieś miejsce, z którego można obserwować ocean. Nadal jest mi ciężko po stracie brata, ale użalając się nad sobą nie uratuję się z tej piekielnej dziury. Pewnym krokiem ruszam w głąb nieznanej mi puszczy, pełnej dzikich zwierząt taszcząc za tobą skórzaną walizkę. Moim drogowskazem jest rzeka. Liczę na to, że zaprowadzi mnie ona do źródła w górach, jeśli takowe istnieją. Wraz z zachodem słońca docieram do źródła. Tak jak przypuszczałam, ulokowane ono jest wśród niewielkich gór. Okazuje się, że jest tam niewielka, a co najważniejsze, niezamieszkana jaskinia. Witamy w domu. 

***

Dni mijają jak szalone, a ja spędzam je na nic nierobieniu. Rzecz jasna, minimum pięć razy dziennie rozpalam ognisko, wymachuje rękoma i nawołuję, czekając na odpowiedź. Tyle, że bezowocnie. Wychodzę czasem z mojego domu, by poczuć dotyk słońca na skórze, by popatrzeć na ocean, sprawdzić czy sztuka pływania nie zanikła oraz ulepić zamki z piachu, moje małe królestwo. Nawet nie myślę o zbudowaniu łódki. Powodów jest wiele. Do sporządzenia chociażby tratwy, potrzeba drzewa i narzędzi. Tego pierwszego mam pod dostatkiem, ale niestety dysponuję tylko tępym scyzorykiem. Poza tym, ocean jest ogromny, a podróż łódką, gdzie los poniesie, jest pewną śmiercią. Pływanie nie wchodzi w grę, niestety nie działam na akumulator. 

Pewnego wyjątkowo upalnego dnia, uświadamiam sobie, że nie zajrzałam w małą wewnętrzną kieszeń walizki. Skarciłam się w duchu i pacnęłam otwartą dłonią w czoło. A jeśli jest tam telefon? Idiotka. Z zapałem i ogromną nadzieją, przeszukuję wszystkie możliwie kieszenie. Nic. Znajduję tylko jakąś książkę, notatnik i długopis. Rozczarowana siadam na zimnym podłożu i opieram się o skalną ścianę groty. Z westchnieniem przeglądam co kryją owe sygnatury. Otwieram cienki zeszyt i z zaskoczeniem stwierdzam, iż jest to dziennik. Valentin Siergiejew, jest napisane na stronie tytułowej. Kartkuję kolejne stronice, podziwiając przy tym równiusieńkie, jak od linijki litery cyrylicy rosyjskiej. No super, teraz na pewno się nie dowiem kim jest ten facet z fotografii. Odkładam na bok zeszyt i sięgam po grubszy tom. Z wybałuszonymi oczyma wpatruję się w napis na karcie tytułowej. Pismo Święte Nowego i Starego Testamentu. Bez wahania zabieram się do lektury, bo co innego mam do roboty? 

***

Nie wiem, co mówić i co myśleć. Egzystuję, żeby egzystować. Od roku nie widziałam istoty ludzkiej i nie odezwałam się do nikogo innego oprócz mnie. Lubię ze sobą rozmawiać, to mnie uspokaja. Czekam na coś, co pewnie nie nadejdzie. Jestem bierna, potrafię jedynie siedzieć i zapłakać czasami, a ostatnio znów częściej. Nie mam pojęcia, co zrobić. Ludzie mówią, że to nieuchronne, ale to nieprawda. Są rzeczy, które mogą trwać tak długo, jak my. Są dobre dni, a są dni, kiedy wszystko wygląda, jakby umierało. Nikt nie przygotował mnie na taką huśtawkę. Jeśli kiedyś byłam dość zamkniętą w sobie osobą, wewnętrznie przeżywającą, to teraz już całkowicie. Czasami mam wrażenie, że los zaciska swoje kościste ręce na mojej szyi, tracę przez niego oddech, wszystko staje się zamglone. Nie mogę spojrzeć w przyszłość, bo nic nie widzę. Nie mogę trzymać podniesionej głowy, bo siłą ściąga mnie w dół. Pogubiłam się już tak bardzo, że wrócenie na właściwą drogę jest prawie niemożliwe. Idę dalej, może gdzieś dojdę.

***

Droga mamo, drogi tato, 

jest mi ciężko i nie ma co kłamać. Bywam szorstka i zamknięta w sobie. Nawet nie bywam - jestem, ale to jakiś pancerz ochronny. Wy przecież wiecie, jaka jestem. 


Mam wspaniałych rodziców, choć bywają między nami gorsze okresy. Ale wciąż jesteście dla mnie bardzo ważni i zawsze będziecie na szczycie mojej hierarchii. Teraz mamy kiepski okres, jest mi źle z tym i bardzo tęsknię, ale ludzie, nawet rodzice, czasami się kłócą. Nie wyobrażam sobie życia bez Was. I to się nie zmieni, nieważne, co się wydarzy. Popełniam błędy, oczywiście, przyznaję się. I  żałuję ich, i bardzo za nie przepraszam. Nigdy nie pozwolę umrzeć naszej rodzinie, bo to jedna z tych rzeczy, na którą można postawić wszystkie karty. To nie jest tak, że rodzic to osoba idealna, która nas nigdy nie zawiedzie, nie zrobi czegoś, czego nie powinna, to nie film czy bajeczka. Tata czy mama to człowiek, który ma wady, który popełnia błędy, robi czy mówi głupstwa, czasami rani, ale nigdy specjalnie. I mimo tego wszystkiego zawsze można na niego liczyć. 


Nigdy nie chciałam Was zranić. Chcę wszystko naprawić, bo wierzę, że jest co. Zmieniłam się. Ale wciąż nie opuszcza mnie strach, że stracę ludzi, których kocham. A przecież dopiero co straciłam jedną i wiem, jak to boli. Wiem, że mam dla kogo iść każdego dnia dalej. I dziękuję Wam za to, że jesteście. I wierzę, że te złe dni miną.

Wasza na zawsze, 

Rosalie.

***

– Kapitanie Alcántara, proszę dać mi jeszcze piętnaście minut dla siebie. 

Mężczyzna uśmiecha się krzepiąco, po czym odwraca się na pięcie i wychodzi z groty.

Rozglądam się dokoła. Moje królestwo, wygląda teraz tak, jak w dniu, gdy pierwszy raz je ujrzałam. Przed oczyma przelatują mi teraz tysiące obrazów, z życia na wyspie. Nie było ono sielanką, ale dało mi coś, czego nie zdobyłam w Nowym Jorku, ani w Londynie, ani w żadnym innym miejscu na Ziemi. Dojrzałość. Nie jestem już tą samą buntowniczą nastolatką. Czytam Słowo Boże i odnajduję w nim sens. W końcu zrozumiałam, że Bóg jest wszędzie, zawsze, że dostrzegają Go wszyscy, to o w tym samym czasie. Bóg był ze mną w domu, w Londynie, w momencie gdy tata stał przy drzwiach i błagał bym wyszła z pokoju. Był ze mną w samolocie, i nawet wtedy gdy kaleczyłam sobie stopy, podczas łowienia ryb czy wyciąganie walizki z wody. Był ze mną cały czas, a ja nie mogę sobie wybaczyć, że przeoczyłam coś tak bardzo oczywistego. Bóg dał mi siłę. Rozmawiam z Nim, i nigdy nie zapominam, że On jest moim przyjacielem. Że pragnie posłuchać co dzieję się u mnie w życiu. Zwykle głos Boga to zaledwie szept i trzeba go uważnie słuchać, aby go pochwycić. Innym razem jest donośniejszy, niczym dzwon, a Jego odpowiedź jest zupełnie oczywista. Ja najczęściej Jego głos słyszę tutaj, w sercu. Tu czuję Jego obecność.

W sierpniu minie rocznica katastrofy powietrznej, którą zwyciężyłam. Sto osiemdziesiąt osiem osób poległo, zagadką pozostałam ja. Sto osiemdziesiąta dziewiąta pasażerka. W końcu, po roku poszukiwań, zdecydowano zbadać tę wyspę, chodź wszyscy wiedzieli, iż dzieli ją za duża odległość od samolotu. Że nie przeżyłam. 

Załoga statku idąc tym samym tropem rzeki, dotarła do mojej jaskini. Nigdy nie wierzyłam w cuda. Moje życie nie było bajką, moi rodzice nie byli idealni, a ja nie marzyłam o wydostaniu się w tej wyspy. Jak widać marzenia się spełniają. 

– Kochanieńka, musisz się pospieszyć, zaraz odpływamy! ­– Słyszę w oddali donośny głos kapitana. 

Uśmiecham się i do wewnętrznej kieszeni tweedowej marynarki wkładam Biblię, a w niej list dla mamy. Tam będzie bezpieczny. 

13 komentarzy:

SPAM, reklamy, wulgaryzmy oraz komentarze niezwiązane z tematyką wpisu bezwzględnie usuwam.